piątek, 9 października 2020

Z księdzem dr. Stephenem Huffstetterem rozmawia Aleksandra Ziółkowska-Boehm

 

W wielkiej rodzinie Tiyospaye

 

Z księdzem dr. Stephenem Huffstetterem rozmawia Aleksandra Ziółkowska-Boehm

Księdza babcia nazywała się Grzeszkowiak i pochodziła z rodziny polskich emigrantów. Jaka była atmosfera w domu rodzinnym?

Rodzina mojej babci ze strony matki pochodziła z okolic Poznania, a przybyła do Stanów Zjednoczonych około 1900 roku. Większość z trzynaściorga dzieci urodziła się w Polsce, a moja babcia, najmłodsza z nich, urodziła się już w Chicago. Swoje nazwisko dziadkowie uprościli i skrócili do Gresko. Mieszkali godzinę drogi od nas, odwiedzaliśmy się regularnie, zawsze w święta. Babcia pracowała w szpitalnej kuchni. Wspaniale gotowała, moim ulubionym daniem była zupa z pierożkami i ciasto w kształcie baranka, które piekła na święta Wielkiej Nocy.

Gdy poszedłem do szkoły średniej, dziadkowie przenieśli się bliżej, mieszkali dwie przecznice od szkoły i zwykle po zajęciach przychodziłem do nich. Babcia nigdy nie narzekała. Zamiast zastanawiać się nad słabościami innych, zawsze widziała w ludziach coś w dobrego. Była też kobietą dużej wiary. Moi rodzice ciężko pracowali, ale dla nas – sześciorga dzieci – zawsze mieli czas. Mama wychowywała mnie do dwunastego roku życia, potem poszła pracować jako nauczycielka w szkole podstawowej. Ojciec uczył języka angielskiego w szkole średniej, wieczorami pracował w sklepie swojego ojca, mojego drugiego dziadka. W weekendy dodatkowo pracował w zakładzie fryzjerskim. W czasie wakacji podejmował się wielu różnych zajęć, nawet przy budowie domów.

Jedynym księdzem, którego znałem przez wiele lat, był ksiądz z naszej parafii, ojciec Anthony Letko. Sprawował posługę kapłańską w kościele św. Patryka przez 42 lata. Wiele dobrego robił dla ludzi i lubił być z nimi. Każdego tygodnia w naszej katolickiej szkole grał z nami w piłkę. Sam prowadził autobus szkolny, czasami zatrzymywał się przed kolejnymi domami i dawał w prezencie wielkie słoiki masła orzechowego i inne jedzenie, wiedząc, że pomaga rodzinom w trudnych czasach. Chciałem być tego rodzaju księdzem – być dla innych.

Dlaczego zainteresował się ksiądz Indianami?

Podczas studiów uniwersyteckich byliśmy zachęcani, by spędzić część naszych wakacji w rejonach, gdzie pracowali księża sercanie. Znałem kilka osób, które pracowały w Dakocie Południowej, dołączyłem do nich i spędziłem trzy miesiące letnich wakacji pomagając w ośrodku dla osób z zaburzeniami psychicznymi. Było to na terenie indiańskiego rezerwatu Eagle Butte. Czułem, jak bardzo potrzebna jest nasza pomoc i ta praca dawała mi dużą satysfakcję. Cztery lata później, między drugim i trzecim rokiem studiów teologicznych, ponownie tam pojechałem, uczyłem religii, grałem na gitarze i utworzyłem dziecięcy chór, który śpiewał w czasie niedzielnych mszy świętych. Utworzyłem koło zainteresowań dla ludzi starszych, odwiedzałem parafian w ich domach, szczególnie tych, którzy mieszkali daleko od kościoła. Nawiązałem wiele pięknych przyjaźni, dowiedziałem się sporo o kulturze amerykańskich Indian, spędzałem z nimi dużo czasu. Odjeżdżałem z poczuciem, że wiele mnie nauczyli i tym samym wzbogacili.

Po Eagle Butte kolejne dziewięć lat pracował ksiądz w rezerwacie Cheyenne River Sioux. Jakie doświadczenie dała księdzu praca na tych terenach?

Ważne jest nastawienie, ale i trzeźwe spojrzenie. Jeżeli się przyjeżdża do pracy w rezerwacie Indian z postanowieniem, że się "ocali świat", zmieni wszystkich i wszystko, to szybko można się zniechęcić i stracić zapał. Tacy ludzie nie zagrzewają długo miejsca, wykruszają się.

Ksiądz Leon Jan Dehon, który w 1878 r. założył Zgromadzenie Księży Najświętszego Serca Jezusowego, zawsze zachęcał, by wejść między ludzi. Tak właśnie działo się w rezerwacie Cheyenne River. Nie czekałem, aż ludzie do mnie przyjdą sami, to ja jechałem do nich, odwiedzałem ich w domach. Niektórzy to byli biali, potomkowie tych, którzy od dawna mieszkali na tych ziemiach, inni to była ludność miejscowa – Indianie Lakota, dla których angielski był drugim językiem. Jeszcze inne społeczności to mieszanka Indian i białych oraz pokaźna grupa potomków Francuzów, którzy osiedlili się na tych terenach ponad 100 lat temu, handlowali wtedy skórami zwierząt. Poznałem indiańskich ranczerów, którzy lepiej się czuli w butach kowbojskich i kapeluszach niż w tańcach pow-wow. Spotkałem też tradycyjnych Indian, którzy tańczyli sundance i codziennie palili fajki.

Widziałem wiele biedy i wiele bólu. Widziałem ludzi, którzy doznali wielu cierpień i mimo to nie załamywali się. Potrafili się śmiać i opowiadać różne historie, cieszyli się życiem i z tego, że byli razem. Byli dla mnie dużą inspiracją. Kiedy wyjeżdżałem, żegnałem się z nimi ze łzami, oni podobnie reagowali. To była oznaka, że dawaliśmy i otrzymywaliśmy miłość.

Jest ksiądz autorem interesującej książki "Lakota Grieving" (Tipi Press, Chamberlain, SD, 1998) na temat rytuałów związanych ze śmiercią i okresem żałoby wśród Indian Lakota (Siuksów). Pisze w niej ksiądz, że chrześcijaństwo jest otwarte na zwyczaje tubylczej ludności, przytacza słowa Papieża Jana Pawła II z 1985 roku na ten temat. Jak dalece istnieje symbioza, a jak dalece tarcia i nieporozumienia? Jaki jest katolicyzm wśród Indian Lakota?

Książka służy jako pomoc naukowa na kursach przygotowawczych dla tych, którzy wybierają się do pracy w rezerwacie indiańskim; co najmniej dwa uniwersytety korzystają z niej jako podręcznika.

Międzykulturowość nie jest łatwa. Jeżeli nie są respektowane podstawy katolicyzmu, wchodzi się na błędną ścieżkę synkretyzmu. Jeżeli nie ma się szacunku dla kultury i zwyczajów ludzi, wśród których się pracuje, wkracza się na ścieżkę kulturowego imperializmu. Trudności i tarcia są normalne, podstawą jest prawdziwy dialog. To wszystko jest niełatwe, ale warte starań.

Kateri Tekakwitha z plemienia Mohawków była pierwszą Indianką z Ameryki Północnej, która została beatyfikowana w Kościele katolickim. Dopóty to nie zakłóci podstaw prawdy wiary katolickiej, Indianie, wyznawcy katolicyzmu, mogą się modlić w sweat lodge [ceremonialna sauna], aby – według ich wierzeń – nastąpiło oczyszczenie, mogą także chodzić do spowiedzi. Latem mogą brać udział w ceremonii Sundance czy utrzymywać post w okresie wielkopostnym. Katolicy Indianie Lakota mogą w modlitwie przywołać imiona Wielkiego Ducha (Wakantanka) czy Pradziada (Tunkasila). Niektórzy modlą się poprzez śpiew w rytm bębna. To są indywidualne wyrazy ekspresji i potrzeb. Sposób ekspresji sięga do obu tradycji i wzbogaca duchowość o dodatkowe elementy.

Napisał ksiądz, że w kulturze i tradycji plemienia Lakota żałoba "ma swój czas" i wspomniał, że w kulturze amerykańskiej żałobę się minimalizuje albo wręcz odsuwa, zaprzecza bólowi.
Czy uważa ksiądz, że jest to typowe dla kultury zachodniej?

Nie mieszkałem poza Stanami Zjednoczonymi i nie wiem, jak jest w innych kulturach zachodnich. Ale w kulturze amerykańskiej oczekujemy, że ludzie po śmierci bliskich powrócą szybko do "normalnego życia". Tymczasem to jest duża wyrwa, boleść i opłakiwanie trwa nieraz bardzo długo.

Indiańska Szkoła św. Józefa w Chamberlain w Dakocie Południowej, której jest ksiądz dyrektorem, ma dobrze zorganizowany woluntariat.

Wiele osób pyta o woluntariat. Jako szkoła mamy regulamin, konkretne oczekiwania i wymagania. Musimy mieć na uwadze dobro dzieci, więc przyglądamy się ludziom, którzy przechodzą specjalne przeszkolenia. Jednak znacznie lepiej mieć opłacanych stałych pracowników niż woluntariuszy, którzy przychodzą i odchodzą.

Szkoła istnieje dzięki datkom ludzi dobrej woli z całych Stanów Zjednoczonych. Czy zgadza się ksiądz ze mną, że Amerykanie są wyjątkowo szczodrym narodem?

Absolutnie tak! Spotykam ludzi o wielkim sercu. Uważam, że Amerykanie są ludźmi bardzo szczodrymi. Nieraz wręcz mnie zdumiewa, że nasza niewielka szkoła ma tylu życzliwych ludzi w całym kraju, a nawet w świecie, którzy są częścią naszej wielkiej rodziny Tiyospaye. Wielu Amerykanów wie, że Indianie nie byli dobrze traktowani i mają w sercu wiele serdeczności dla nich. Ale też chcą widzieć rezultaty swojej szczodrości. Pytają o dzieci, które kończą szkołę, o ich przyszłość i stojące przed nimi możliwości.

Jaki jest największy problem, z którym szkoła się zmaga?

Niewielu mamy absolwentów szkół średnich, choć prowadzimy specjalne programy i zachęcamy do kończenia szkoły średniej w samym Chamberlain. Zachęcamy do studiów na wyższych uczelniach. Niektórzy idą do wojska, inni szukają pracy. Są niemałe trudności, np. gdy dzieci idą do szkoły średniej, czują się samotne. Rodzice też chcą je mieć bliżej lub wręcz obok siebie, chcą, by starsze dzieci zajęły się młodszym rodzeństwem. Nasi uczniowie patrzą na kolegów z innych szkół i widzą, że nie ma tam takich wymagań, oczekiwań, dyscypliny, zakazów.

Jakie jest księdza marzenie, życzenie jako dyrektora indiańskiej Szkoły św. Józefa?

Chcielibyśmy, by każde dziecko mogło wykorzystać swój potencjał. Chcemy wszystkim dzieciom dać poczucie, że są ważne, kochane, że się je szanuje. A nasze marzenia? Żeby młodzi Indianie po skończeniu szkół powrócili na tereny, z których wyszli, otworzyli biznesy, pracowali w zawodach nauczycieli, wychowawców. Czy nie byłoby wspaniale, gdyby po mnie przejął pracę duszpasterską ksiądz Indianin Lakota? A moim współpracownikom życzę, by czuli, że są częścią wielkiej sprawy, że ich praca jest ważna, potrzebna, że zmienia innym życie. Aby odczuwali satysfakcję i dumę z pracy dla Szkoły św. Józefa.

Dziękuję za rozmowę.

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz