poniedziałek, 6 stycznia 2020

Wszystkich nas Kresy dotycza Puklerz Mohorta Krzysztof Maslon


KRZYSZTOF MASŁOŃ:  PUKLERZ MOHORTA   LEKTURY KRESOWE









ALEKSANDRA ZIÓŁKOWSKA-BOEHM

"Nowy Dziennik", dodatek literacki: "Przeglad Polski", Nowy Jork, 03. 10. 2014







Wszystkich nas Kresy dotyczą



Niezwykła książka Krzysztofa Masłonia pt. Puklerz Mohorta. Lektury kresowe, którą w pięknej szacie graficznej wydało poznańskie wydawnictwo Zysk i S-ka, wciąga od pierwszego rozdziału.

A jest to lektura ponad 500 stron tekstu bogato ilustrowanego fotografiami ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego oraz z Cyfrowej Biblioteki Narodowej Polona.
Znakomity krytyk literatury, autor książek, jak Miłość nie jest nam dana, Żydzi, Sowieci i my, Lekcja historii najnowszej, Nie uciec nam od losu, tym razem pokazuje nam przeróżne wątki i tematy – wszystkie zgromadzone wokół Kresów. Nowa książka to zbiór szkiców literackich, jak malarskie obrazy pokazujących sylwetki Polaków powiązanych mniej lub bardziej z Kresami. Autor przedstawia sylwetki około 100 twórców – poetów i pisarzy, wielkich, sławnych, mało znanych i takich, o których czytamy po raz pierwszy. Podani w alfabetycznym porządku, stoją obok siebie równi, nieważne, czy są w panteonie, dostali Nobla, czy po raz pierwszy się o nich dowiadujemy. Podoba mi się ta różnorodność i nadana równość.
Niektórych – mimo ich wybitnych dzieł – nie przypominano w PRL, jak np. Józefa Weyssenhoffa. Szkic o nim został zatytułowany słowami pieśni myśliwskiej z XVII wieku: Pojedziemy na łów. Motyw literacki tej pieśni wykorzystał Weyssenhoff w Sobolu i pannie (1911), powieści, która jak pisze Masłoń, jest prawdziwym kresowym arcydziełem.

W książce przywołany został także Zygmunt Nowakowski, autor Gałązki rozmarynu (1937), o którym to widowisku w PRL nie można było nawet wspomnieć, bo sławił czyn legionowy. Autor żyjący na emigracji, piszący w Wiadomościach Polskich i Dzienniku Polskim, przez całe lata był przemilczany.
Masłon przypomina, że winniśmy cześć Zofii Kossak: i za Pożogę, i za Krzyżowców, wybitną powieść historyczną, i za postawę w czasie okupacji hitlerowskiej (była współzałożycielką Żegoty, przeżyła Oświęcim, walczyła w powstaniu warszawskim), wreszcie za dumne “nie”, gdy w 1964 roku podpisała List 34 w obronie wolności słowa i, dwa lata później, kiedy odmówiła odebrania przyznanej jej Nagrody Państwowej 1 stopnia.

Puklerz Mohorta jest książką w swoisty sposób… magiczną. Reagujemy na nią niemal emocjonalnie, niezależnie, czy sami mamy – czy nie – związki z Kresami. Wywołuje tęsknotę, przywołuje czar, urok gdzieś zakorzeniony nawet u ludzi niemających tradycji kresowych. Widzimy bowiem, że… wszystkich nas Kresy dotyczą. Krzysztof Masłoń ma korzenie wileńskie po ojcu. Jak pisze: “Ojciec studiował prawo na Uniwersytecie im. Stefana Batorego, żył nad Wilią w latach trzydziestych, uczył się tam, pracował, spędzał czas z kolegami korporacyjnymi z «Conradii», pewnie przeżywał swoje pierwsze romanse. Ale nie mówił wiele o tym mieście, nie interesowało go, co się tam działo, ani też po wojnie tam nie pojechał. Może więc «swojego» Wilna nauczyłem się inaczej? Od Mickiewicza i braci Mackiewiczów, od Słowackiego, a pewnie i od Miłosza czy Konwickiego”.
Przy innej okazji przywołuje swoją stryjenkę Julię Masłoń, która była komendantką ośrodka w Ain-Karem, “tego «Gniazda Lecha», funkcjonującego w latach 1942-1947 w Palestynie”.

Książka raz po raz przedstawia nam fragmenty biografii… a jakież są to biografie, jakież polskie dramatyczne losy! Szkic o poecie Kazimierzu Hałaburdzie tak się kończy: “Po zajęciu Wilna przez Sowietów zostaje aresztowany i wywieziony do kołchozu Krasnyj Partizan w Kirgizji. Po podpisaniu układu Majski-Sikorski usiłował dostać się do armii polskiej. «Ten żylasty, wytrenowany chłop – pisał Jasienica w Pamiętniku – ledwie dał radę dowlec się do miejsca, gdzie się skupiał korpus Andersa, i umarł tam z wycieńczenia»”. Jak ustalił Andrzej A. Kunert, było to 7 marca 1942 roku.

Książki nie można odłożyć dla wielu przytaczanych w niej cytatów. Szkic Barbarzyńcy na ulicach. Bruno Schulz Krzysztof Masłoń zaczyna: “Ostatnie oddziały polskie widziano w Drohobyczu 17 września 1939 roku, w niedzielę. Następnego dnia weszli Niemcy, nie na długo. W sobotę po południu drohobyczanie zobaczyli na ulicach żołnierzy Raboczo-Kriestianskoj Krasnoj Armii”. I dalej cytat za Jerzym Drobiszewskim, uczniem Schulza: “Szli ósemkami bardzo ciasno, jakby sprasowani, na głowach mieli «budionki», na plecach «sumki», karabiny z bardzo cienkimi bagnetami, a u dołu szarych płaszczy wisiały nici. Przy pierwszej ósemce szedł «zapiewajło» zagrzewający do śpiewu. W Rynku Niemcy przekazali miasto Sowietom, a orkiestry wojskowe obu «największych przyjaciół» odegrały «Deutschland, Deutschland», oraz «Internacjonal».”
Interesujące, nieraz poruszające są własne wypowiedzi autora i przypomnienia wypowiedzi innych. Tadeusz Konwicki zwierzał się, że tęskni “do biednej, wolnej, przyjaznej nam Ukrainy, którą my kiedyś zaraziliśmy łacińskością, a ona nas Wielkim Wschodem”.

W szkicu o Waldemarze Łysiaku Masłoń przytacza jego słowa: “W historii – prócz śmierci biologicznej człowieka – nic nie ma «na zawsze». Na zawsze było imperium faraonów, na zawsze było imperium perskie oraz imperium rzymskie. Imperium Habsburgów. III Rzesza miała trwać tysiąc lat… Historia jest nieprzewidywalna, gdyż jest rodzaju żeńskiego. Więc nie mówcie mi, że Lwów już nigdy nie będzie nasz. Bo wszystko jeszcze może się zdarzyć…. Za 50 lat, za 100 zim, za 300 wiosen – prędzej czy później. Jestem równie cierpliwy, jak historia jest nieprzewidywalna i pomysłowa”.

Wzmianki natomiast o żydowskim pochodzeniu Mickiewicza, które się pojawiały (podobnie jak o Słowackim i Chopinie), autor Puklerza Mohorta komentuje: “Dajmy spokój tym bredniom. W końcu plotki o żydowskości Mickiewicza narodziły się już w latach 40. dziewiętnastego stulecia. Genealogia Adama Mickiewicza po kądzieli zaczyna się następująco (cytuję wielkiego znawcę Mickiewicza Janusza Odrowąż-Pieniążka): «Barbara z Majewskich Mickiewiczowa była córką Mateusza, występującego w aktach jako rotmistrz nowogródzki, żonatego z Anną Orzeszkówną, córką wojewody mielnickiego, zmarła w Nowogródku 11 IV 1798 roku w wieku lat 60. Mateusz Majewski był właścicielem części folwarku Rowiny, który potem odstąpił bratankowi Józefowi». I tak dalej, i tak dalej: «dworskich Żydów, Żydów tureckich ani frankistów – pisze Janusz Odrowąż-Pieniążek – w tej genealogii nie ma»”.

Masłoń cytuje Michała K. Pawlikowskiego, autora książki Dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego, który nie lubił wyrażenia “Kresy” ani “Ziemie Wschodnie”. Przypominał, że do 1914 roku mówiło się Polska albo Rzeczpospolita Obojga Narodów, albo Korona i Litwa. Po roku 1918 ograniczono pojęcie Litwy do małego obszaru dawnej guberni kowieńskiej, a pojęcie “«litewski» do jakiegoś miliona ludzi posługujących się wyłącznie językiem litewskim”. W tytułowym szkicu Puklerz Mohorta Krzysztof Masłon przywołuje słowa Wincentego Pola: “Kresy oznaczały tedy w istocie linie wojskowego pogranicza od Kozaczyzny i Ordy tatarskiej, siedzących podówczas jeszcze na ujściu Dniepru i na dolnym Dniestrze”.

W Górze Królowej Bony wzrusza przypomnienie niezwykłej czci oddanej naszemu romantykowi Juliuszowi Słowackiemu, jaką było w 1927 roku przeniesienie prochów poety z Paryża do Krakowa, gdzie Piłsudski kazał pochować go w krypcie królewskiej na Wawelu. Uroczystości związane z transportem i pochówkiem były wyrazem wielkiej chwały dla wielkiego poety. Taki hołd złożony literaturze nigdy się nie powtórzył.

Interesujące jest zaznaczenie autora omawianej książki, że chociaż Kresy dla wielu wciąż pozostają utraconą Atlantydą i patrzymy na nie przez pryzmat Wilna i Lwowa, poezji romantycznej, piękna pejzażu, urody szlacheckich dworków, takich jak w Mickiewiczowskim Soplicowie, to ta idylliczna wizja odległa jest od prawdy. Masłoń przytacza szkic Danuty Sosnowskiej Widziane inaczej: o kulturze i odmienności patrzenia. Duże wrażenie robi przypomnienie, jak zobaczył Galicję Czech, historyk i publicysta Karel Vladislav Zap, którego książka Cesty a prochazky po halicke zemi, wydana w 1844 roku, wywołała oburzenie we Lwowie, była natomiast ważną lekturą dla Ukraińców. Zap na Kresach zobaczył współczesną Sodomę i Gomorę, odrazą napełniały go brudne żydowskie karczmy, w których nocował i jadał. Pisał o okolicach malarycznych i biednych, widział przede wszystkim głębokie cywilizacyjne zaniedbanie.

Podobnie biedę, brak higieny osobistej i stan zdrowotny, jak np. dzieci porażone i cierpiące na zakaźne przewlekłe zapalenie spojówek – jaglicę – pokazywał w swoich reportażach sprzed wojny Melchior Wańkowicz. Książka "Anoda i katoda" roi się od dramatycznych obrazów, które wielki reporter odnotowuje.
Może więc najprościej i najpiękniej za związanym z Wilnem Władysławem Syrokomlą zanucić jego Pieśń wieczorną: Po nocnej rosie/ Płyń wdzięczny głosie./ Niech się twe echo rozszerzy, /Gdzie nasza chatka, Gdzie stara matka,/Krząta się koło wieczerzy…

 ALEKSANDRA ZIÓŁKOWSKA-BOEHM
[w:]

Krzysztof Maslon, Wokol Wankowicza, Do Rzeczy 3-9 czerwca 2019



DO RZECZY, 3-9 CZERWCA 2019









Krzysztof Masłoń i Tomasz Zbigniew Zapert ROZMOWA DO RZECZY 15-21 lipca 2019



Z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm rozmawiają :
Krzysztof Masłoń i Tomasz Zbigniew Zapert
 

 [w:] DO RZECZY 15-21 lipca 2019









































Z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm 
rozmawiają Krzysztof Masłoń i Tomasz Zbigniew Zapert

- Od trzydziestu lat mieszka pani w Stanach Zjednoczonych, ale regularnie przyjeżdża do kraju i wydając kolejne tytuły, ostatnio: „Wokół Wańkowicza” i „Pisarskie delicje”. Mniej wiemy o pani książkach wydawanych w Ameryce.

- To już dwanaście tytułów, w większości tłumaczonych z polskiego, ale dwa z nich najpierw ujrzały światło w USA, a to z racji tematyki. Były to: „Open Wounds – A Native American Heritage”, książka o Indianach znana w Polsce jako „Otwarta rana Ameryki”, oraz „Ingrid Bergman and her American Relatives” opowiadająca o związkach rodzinnych mojego zmarłego trzy lata temu męża, Normana z jego ciotką, sławną aktorką. A najbardziej poczytną książką są z pewnością „Podróże z moją kotką” czyli „On the Road with Suzy. From Cat to Companion”, systematycznie wznawiane przez Purdue University Press.

- W kraju pani nazwisko kojarzone jest raczej z innymi książkami, między innymi o Melchiorze Wańkowiczu, którego była pani asystentką przez dwa ostatnie lata jego życia, jak również o bohaterach lat wojny: hubalczykach czy Kai od „Radosława”. Ta ostatnia książka nagrodzona została przez londyński Związek Pisarzy na Obczyźnie. Wydana została po angielsku przez Lexington Books pt. „Kaia, Heroine of the 1944 Warsaw Rising”.
Relacje autorów z bohaterami książek miewają swoje następstwa. Niekiedy zaskakujące. Tytułowa bohaterka  „Kai od Radosława” zagwarantowała pani dobry końcowy adres w Warszawie...

- Miejsce w jej grobie na Powązkach! To wyjątkowy gest świadczący o szczególnej sympatii, jaką darzyła mnie Cezaria Iljin-Szymańska, osoba z piękną kartę wojenną. Jej mieszkanie w Warszawie było punktem kontaktowym hubalczyków (jednego z nich Marka Szymańskiego ps. „Sęp” po wojnie poślubiła), następnie wstąpiła do Armii Krajowej. Podczas Powstania Warszawskiego wraz ze zgrupowaniem „Radosław” przeszła przez trzy dna piekła: Starówkę, Powiśle i Czerniaków, skąd razem z rannymi przeprawiła się na praski brzeg Wisłę. Dotarła do domu babci w Białymstoku, tego samego dnia została aresztowana przez enkawudzistow i wywieziona do obozu NKWD nr 41 w Ostaszkowie.
Na początku 1946 roku powróciła do Polski, w Warszawie pracowała w Biurze Odbudowy Stolicy, kolejno w kilku biurach architektonicznych.

- 1 sierpnia 1944 r. zastał ją na Woli.  Brała udział w walkach nieopodal Młynarskiej, Okopowej i Żytniej. W tym samym rejonie poległa Krystyna Wańkowiczówna, której ojciec poświęcił „Ziele na kraterze”. Do dziś nie wiadomo, gdzie spoczywa.

- Snop światła na końcowe dni Krystyny rzucił Janusz Brochwicz-Lewiński ps. „Gryf", do którego udało mi się dotrzeć w 2010 roku. Stwierdził, że przed Godziną W. „Anna” (taki przybrała pseudonim) obcięła warkocze i wdziała wojskowy uniform. Śmiertelnie raniona 6 sierpnia podczas ostrzału cmentarza kalwińskiego została pochowana w prowizorycznej mogile. W dobie identyfikacji przez DNA, być może i ta zagadka doczeka się rozwiązania.

- A czy pojawiły się jakieś sygnały rozwikłujące nić losów innej bohaterki pani książki: „Tereski”, łączniki majora Henryka Dobrzańskiego?

- Niestety, nie. Marianna Celówna, bo tak się nazywała, chciała przekazac do zakładu medalierskiego, celem naprawy, order Virtuti Militari „Hubala”. Nigdy już nie powrócił do właściciela, przechowywała go „Kaja”, traktując niczym relikwię, u schyłku życia przekazując do Jednostki Wojskowej  w Tomaszowie Mazowieckim. „Tereska”, jedyna kobieta w oddziale „Hubala”, za odwagę awansowana do stopnia starszego ułana, wyjechała z zadaniem zleconym przez dowódcę przed rozbiciem jednostki pod Anielinem. Po śmierci majora poszukiwali jej Niemcy. Przez pewien czas jeździła, jako łączniczka ZWZ, na trasie Warszawa-Lwów, później wszelki ślad po niej zaginął.

- Słowem, kolejna wojenna tajemnica, jakich wiele w naszych dziejach najnowszych. Z kolei opisany przez panią dwór w Kunicach w książce „Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon" , okazał się azylem dla pewnej żydowskiej dziewczynki o imieniu Hanka.

- To bardzo wzruszająca historia. Jedna z mieszkanek dworu w Kunicach (okolice Opoczna, niedaleko dworu w Kraśnicy) Zofia z Ossowskich Boczkowska widziała, jak żandarm prowadził grupę żydowskich dzieci - na końcu szła szlochając, dziewczynka.  Pani Zofia poruszona podeszła do Niemca, wręczając mu zdjętą naprędce z siebie biżuterię. Przyjął dar, po czym pozwolił zabrać płaczące dziecko. I tak Hanka trafiła do Kunic, gdzie szczęśliwie doczekała zakończenia wojny. Potem wyjechała do Izraela.

- Jej drugim mężem został Paweł Monat, w latach 50. szef attachatów wojskowych PRL-u, po ucieczce na Zachód  skazany zaocznie na karę śmierci. Czytała pani jego wspomnienia opublikowane w USA?

- Z niesmakiem. Są beznamiętne i mocno zakłamane.

- Echa okupacji rezonują także z biografii Tomasza Łychowskiego, opisanego w „Literackich delicjach ".

- Tomasz Łychowski - mieszkający w Rio de Janeiro poeta i malarz, członek londyńskiego Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie (nagrodzony w 2016 roku) działacz polonijny, miał 10 lat, gdy wraz z rodzicami – zadenuncjowanymi przez renegata Ludwika Kalksteina – znalazł się na Pawiaku. Jego ojciec był Polakiem, matka – Niemką , która podczas pobytu w celi zapisała się we wdzięcznej pamięci towarzyszek niedoli, między innymi pomagając im w porozumieniu z niemieckim personelem więziennym.  Po wojnie Koło Byłych Żołnierzy AK w Londynie przyznało Gertrudzie Łychowskiej odznaczenie.
Tomasz urodził się w Angoli, wtedy kolonii portugalskiej, w Polsce spędził ledwie 6 lat (1938-44), mówi pięknie po polsku. Po wojnie kilka lat tułał się z rodzicami po Europie, aż zacumowali w Brazylii. Ukończył tam studia, pracował pedagogicznie, aktywnie kultywuje życie Polonii. Ma ponad 80 lat i jest prawdopodobnie najmłodszym żyjącym więźniem Pawiaka.

- „Wokół Wańkowicza” orbitował i Jan Erdman, czołowy polski dziennikarz sportowy.

- To zięć autora „Na tropach Smętka”. Należał do dziennikarskiej elity II RP, pisywał głównie o sporcie (sprawozdawca „Przeglądu Sportowego” z igrzysk olimpijskich w Garmisch-Partenkirchen oraz Berlinie w roku 1936), ale relacjonował też dojście do władzy Adolfa Hitlera, wojnę domową w Hiszpanii, konferencję monachijską czy rozbiór Czechosłowacji. We wrześniu 1939 r. bronił Warszawy. Po ucieczce z niewoli niemieckiej umknął szlakiem tatrzańskim do Francji. Następnie zasilił Brygadę Karpacką walcząc pod Tobrukiem, co zaowocowało Krzyżem Walecznych. Później piastował stanowisko attaché prasowego ambasady RP w Moskwie (tymczasowo ewakuowanej do Kujbyszewa). W 1944 roku zakotwiczył w USA utrzymując się z... hodowli kur oraz tkania dywanów. Dopiero w 1950 powrócił do dziennikarstwa - dwie dekady przepracował w Głosie Ameryki. Po przedwczesnej śmierci Marty, ożenił się ponownie, od kilku lat chory na chorobę nowotworową popełnił samobójstwo.

- Dodamy tylko, iż zasłynął biografią mjr. dyplomowanego Macieja Kalenkiewicza „Kotwicza” („Droga do Ostrej Bramy”) – skądinąd swego szwagra – hubalczyka i cichociemnego, poległego w starciu z Sowietami pod Surkontami na Wileńszczyźnie latem roku 1944.
Ale skoro wróciliśmy do Wańkowicza, to może warto byłoby odnotować książkę pani pióra prezentującą Amerykanom sylwetkę twórcy „Ziela na kraterze”.

- W tej książce wydanej w 2013 roku przez Lexington Books pod tytułem „Melchior Wańkowicz Poland’s Master of the Written Word” nazwałam go „polskim Hemingwayem”. Myślę, że w jakiś sposób przywróciłam tego pisarza Ameryce, skąd w 1958 r. wyjeżdżał rozczarowany, a przez Polonię oskarżany o „powrót do komunistów”. Po ponad pół wieku wrócił za Wielką Wodę – książką o sobie.

- Naszym zdaniem nic nie przysłużyłoby się popularyzacji jego pisarstwa jak przetłumaczenie na angielski i wydanie w Stanach Zjednoczonych  książki-legendy: „Bitwy o Monte Cassino”. Znane są działania, jakie od dawna podejmuje pani w tym kierunku. Czy są szanse na ich pomyślny finał?

- Nie chcę zapeszać, ale mam pozytywne sygnały z Instytutu Książki, który chce wesprzeć tłumaczenie, podobnie jak  Stowarzyszenie Weteranów Armii Polskiej w Ameryce. A wydawca jest - wspominany przeze mnie Lexington Books, znakomity, gdyż książki wydane przez niego natychmiast trafiają do ośmiuset (!) bibliotek naukowych na całym świecie. Są w zbiorach takich uniwersytetów jak Princeton, Harvard, Yale, Columbia, Pensylwania, Stanford.
Kiedy szukałam wydawcę dla „Kai”  zainteresowanie wykazała znana nowojorska oficyna, ale przed podpisaniem umowy zapytano mnie, czy aby na pewno w książce chodzi o powstanie w getcie warszawskim. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że chodzi o zupełnie inne powstanie - 1944 roku. - A, to nas nie interesuje, dowiedziałam się.
W końcu wydawcę znalazłam sama, chodząc po księgarniach i spisując adresy ze stopek wydawniczych. Wysyłałam wszędzie grzeczne maile, i w końcu trafiłam, i to znakomicie.

- Pani książki miały świetne rekomendacje, że wspomnimy tylko Zbigniewa Brzezińskiego.

- Znałam jeszcze jego ojca, a pan Zbigniew był na tyle uprzejmy, by napisać swoje pozytywne opinie o moich książkach, np. „Kaji od Radosława” czy o „Lepszy dzień nie przyszedł już”. Tę drugą książkę, zawierającą opowieści o losach rodzin zamieszkujących przed wojną Kresy Wschodnie, rekomendowała mi także znana i w Polsce ze „Sprawy honoru” para autorów: Stanley Cloud i Lynne Olson.



- O takich wyjątkowych ludziach jak Zbigniew Brzeziński, Zofia Korbońska, Isaac Bashevis Singer czy kanadyjski senator Stanley Haidasz, o którym napisała pani książkę, możemy przeczytać teraz w „Pisarskich delicjach”. Znajdują się w niej też – można by rzec – rady dla autorów książek, zwłaszcza książek reportażowych. Zwraca tu uwagę akcentowanie przez panią dokładności w dokumentowaniu opisywanych spraw, w tym drobiazgowe autoryzowanie przytaczanych wypowiedzi.

- Nauczyłam się tego w Stanach Zjednoczonych i to przy druku mojej książki o… kotach. Otóż, wydawcy w USA domagają się zgody na każdy dłuższy cytat. Oczywiście, można użyć krótkiego odwołania się do czyichś słów; to się nazywa fair usage, ale jak dowiedziałam się w Purdue University Press, toczy się o to wiele spraw sądowych. Trzeba więc być ostrożnym i musiałam, na przykład, uzyskać zezwolenie od zaprzyjaźnionej profesor Uniwersytetu w Houston Ewy Thompson na wykorzystanie maili, jakie otrzymałam od niej o jej umierającej wtedy kotce imieniem Latik. Ewa, oczywiście, nie miała żadnych zastrzeżeń, ale wydawca poprosił o list z potwierdzeniem, że wyraza zgode na cytowanie.



- Znajomość z wieloma wybitnymi osobami zawdzięcza pani sobie samej i, oczywiście, ich życzliwości, ale też – powiemy nieco górnolotnie – czuwa nad panią duch autora „Walczącego Gryfa”. W końcu gdyby nie Wańkowicz, nie zetknęłaby się pani z Romanem Rodziewiczem, zmarłym pięć lat temu w wieku 101 lat, słynnym hubalczykiem, bohaterem pani książek „Z miejsca na miejsce” i „Lepszy dzień nie przyszedł już”.

- Nasza znajomość trwała 40 lat - od moich czasów studenckich, kiedy Melchior Wańkowicz przedstawił mi Romana, który przyjeżdżając do Polski z Anglii, zatrzymywał się w domu pisarza. Wszyscy go kochaliśmy, a mnie zafascynował głównie dlatego, że jego przypadek pokazuje, jak trudności potrafią zmienić zwykłych ludzi w bohaterów. To, że mogłam o nim napisać, traktuję jako zaszczyt.
- Wykorzystała pani archiwum Wańkowicza, by m.in. wydać niepublikowane wcześniej jego teksty o problematyce żydowskiej i o zbrodni na Wołyniu, a także korespondencję pisarza, m.in. z żoną, ale i z redaktorem paryskiej „Kultury”, Jerzym Giedroyciem. O kształt tej ostatniej toczyła pani spory…
- Piszę o tym szczegółowo w "Pisarskich delicjach". Wymieniałam z Jerzym Giedroyciem moc listów, bardzo miłych, jeśli dotyczyły Indian (Redaktor był miłośnikiem westernów) czy zwierząt domowych, ja miałam swoją kotkę, on psa. Ale w tym, co najważniejsze nie było między nami zgody, a właściwie wyglądało to tak, że Redaktor w listach pisał mi, jak wysoko ceni Wańkowicza, natomiast z przedmowy, jaką przygotował do wyboru korespondencji, wynikało coś zupełnie innego. Nie ukrywam, że jestem dumna, bo udało mi się go przekonać, by napisał nową przedmowę, stawiając sprawę niemal na ostrzu noża, gdyż - gdyby tak się nie stało - chciałam wycofac swoje nazwisko z planowanej publikacji. Próbował jakby zbagatelizować problem, utrzymując, że podchodzę do sprawy nazbyt emocjonalnie, moim zdaniem jednak, o czym mu napisałam - nie była to kwestia emocji lecz lojalności.
- Historia ta pokazuje podejście pani do spuścizny po autorze „Ziela na kraterze”, które - na koniec rozmowy - my z kolei rekomendujemy naszym filmowcom, o latach okupacji i Powstaniu Warszawskim kręcącym obrazy według kulawych scenariuszy, a jest gotowy arcydzielny materiał z pod każdym względem niezwykłą główną bohaterką: Krysią Wańkowiczówną. Przepraszamy, ale na co tu czekać?

Ramka:
Aleksandra Ziółkowska–Boehm - reporterka, pisarka, doktor nauk humanistycznych. W latach 1972-74 asystentka i sekretarka Melchiora Wańkowicza, który dedykował jej drugi tom „Karafki La Fontaine’a” i zapisał w testamencie swe archiwum. Od 1990 mieszka w USA. Najważniejsze jej książki to: „Wokół Wańkowicza”, „Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża”, „Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon”, „Ulica Żółwiego Strumienia”, „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”, "Lepszy dzień nie przyszedł już".

Marcin Kula Wokol Wankowicza

[w:] PAMIETNIK LITERACKI, Londyn, grudzień 2019



Marcin Kula
Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza
w Warszawie

       Wańkowicz po latach: 
    towarzysz podróży historyków

              Aleksandra Ziółkowska-Boehm, 
                       Wokół Wańkowicza, 
  PIW, Warszawa 2019, s. 696.


Książka Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm imponuje rozmiarami oraz zapleczem materiałowym. W swoich opisach i analizie autorka wykorzystuje po pierwsze wiedzę, jaką zyskała, będąc przez lata sekretarką i asystentką Melchiora Wańkowicza. To jej przekazał swoje, skrupulatnie prowadzone archiwum, toteż miała dostęp do notatek pisarza, jego listów i wycinków. Sama korespondowała z mnóstwem ludzi, którzy mieli z nim kontakt. Prześledziła publikowane reakcje na jego książki. Przejrzała odnoszące się doń akta w archiwum paryskiej Kultury i w IPN To nie jest „tylko" książka wspomnieniowa. Wspomnienia zostały w niej połączone z rezultatami wielkiej pracy, której trud przede wszystkim historyk potrafi docenić.

Aleksandra Ziółkowska-Boehm stała się naszym przewodnikiem po drogach życia Wańkowicza. Widzimy jego codzienne bytowanie, różne prywatne sprawy, czytamy listy co zresztą jest ciekawe nie tylko dla tej postaci, ale również dla refleksji nad historią kultury szeroko rozumianej. Towarzyszymy pisarzowi w smutku ostatniego okresu, kiedy był chory 
(Gdy pytałam, co go gnębi, opowiadał historie często sprzed lat, przypominał całożyciowe przykrości. Wszystko to, co mówił, było smutne, przygnębiające, czasami zdumiewające... - s. 97).

Z książki można się dowiedzieć o najróżniejszych sprawach, z którymi Wańkowicz mial kontakt na przykład o historii wydawnictwa „Rój", o życiu emigracji, o paryskiej Kulturze. Także o sporach i namiętnościach nie tylko literackich wokół dzieł pisarza (na przykład o druku przez Związek Niemieckiego Wschodu niemieckiego tłumaczenia Na tropach Smętka, z numerowanymi egzemplarzami, dla poznania metod Polaków – co mojemu pokoleniu niestety żywo przypomina, dajmy na to, biuletyny tekstów zachodniej prasy, nawet tekstów audycji WE, przygotowywane dla osob zaufanych w PRL).

Badania autorki w zakresie życia i twórczości Wańkowicza były zbieżne bowiem dzieło pisarza było wyjątkowo splecione z jego życiem. To był człowiek, który nie przestawał być reporterem (Wańkowicz: Gdy jadę tramwajem, coś zmusza mnie do tego, bym się dowiedział, jaką książkę czyta ów pan w przeciwległym kącie wozu. Śledzę jakąś parkę na przestrzeni kilku ulic, aby się dowiedzieć, jakim mówią językiem. Zaglądam do cudzych okien, odczytuję wszelkie szyldziki na drzwiach mieszkań kamienicy, do której przybywam w odwiedziny, szukam na cmentarzu znajomych nazwisk. Obojętnych mi ludzi wypytuję o ich życie. Niezwykłe nazwy ulic zmuszają mnie do zastanowienia się, dlaczego one tak właśnie brzmią. Chciałbym przetrząsnąć każdą rupieciarnię i każdy stos starych papierów. Każdy napis "Wstęp wzbroniony" nęci mnie do przekroczenia zakazu, każda tajemnica zachęca do jej zgłębienia - s. 181). 
Przeprawiając się wpław przez Dniestr pod koniec września 1939 r., Wańkowicz przeniosł maszynę do pisania (!). Potem pisał czy to o codzienności wojennej tułaczki, czy o wielkich sprawach. Gdzie go los rzucił, tam obserwował i opisywał otoczenie. Gdy go ten los uwikłał go w wojnę, tworzył obraz wojny. Gdy go zaniósł go do Palestyny, to tam rozwijał swoje zainteresowanie Żydami i syjonizmem. Fascynował się Ameryką, gdzie spędził dziewięć lat. Żyjąc wśród emigrantów, obserwował i definiował dylematy, wobec których stali (Wańkowicz: 

 W 1949 roku sądzę, że Rosja zwycięży, ale nie potrafi urządzić świata. I rozleci się. Iść za stroną skazaną na przegranie przeciw Rosji, jest bezmyślnym samobojstwem, a walka o rzekome walory kultury zachodniej zakłamaniem publicystów, którzy potrafią recytować Wyspiańskiego, ale z ekonomii politycznej nie przeczytali nawet jednego podstawowego podręcznika (s. 278). 
Gdzie Wańkowicza coś interesowało tam starał się pojechać (bolszewicka Rosja, Meksyk okresu wojny religijnej). Po latach Ryszard Kapuściński zaczął pewien ustęp, chyba nie zdając sobie sprawy jak charakterystyczne dla siebie formułuje zdanie: Gdy jechałem na rewolucje do... (dalej padła nazwa jakiegoś kraju afrykańkiego, której już nie pamiętam). Podczas jakiejś konferencji o problemach społecznych w Ameryce Łacińskiej Kapuściński wyszedl, mówiąc, że wróci później bowiem dotarło do niego, że właśnie w tym mieście, trochę dalej, rozgrywa się bijatyka manifestantów z policją; poszedł tam zatem, by samemu obejrzeć ekspresję problemów społecznych. Właśnie taka była odpowiednio wcześniej postawa Wańkowicza. Kapuściski nie musiał go oczywiście naśladować ale przynajmniej w tym wymiarze postawa wielkich twórców reportażu była podobna.

Pisząc swoje reportaże, Wańkowicz z pewnością nie myślał o przyszłych historykach. Stworzył jednak dla nas niezwykłe źrodło i w tym sensie stał się towarzyszem naszej podróży w czasie. Dysponujemy różnymi źródłami ale reportaże z epoki mówią do nas w inny sposob niż materiały aktowe, nawet niż różnego typu raporty. To są opisy zawodowych i zapasjonowanych obserwatorów, którzy najczęściej umieją patrzeć, analizować i uogólniać. Wystarczy zreszta popatrzeć na współczesnych polskich reporterów (by wymienić przykładowo: Jacka Hugo-Badera, Adama Leszczyńskiego, Małgorzatę Rejmer, Ziemowita Szczerka, Mariusza Szczygła, Małgorzatę Szejnert, Wojciecha Tochmana). Przyzwoity reporter to obserwator nieraz bardziej wiarygodny niż wielu innych autorów źródeł opisowych, gdyż najczęściej jest mniej od nich zainteresowany osobiście sprawą, o której pisze. Nadto najczęściej stara się zrozumieć obserwowanych ludzi, wczuć się w ich pasje. Istnieje oczywiście niebezpieczeństwo, że reporter pójdzie mocno w kierunku literatury, że jak wielki malarz przedstawi atmosferę sytuacji nawet kosztem dokładności jej odzwierciedlenia. Wańkowicz, jak pisze autorka, wprowadził reportaż polski na szerokie drogi literatury faktu (s. 175). Czasem obserwowano takie podejście u Kapuścińskiego, którego teksty czyta się znakomicie i z pożytkiem dla zrozumienia biegu spraw, ale czasem z pytaniem, czy odmalowane w szczegółach sytuacje doprawdy tak wyglądały. Teksty Wańkowicza chyba mogą być jednak źródłem nawet dla historyka najbardziej wiernego kanonom uprawianego zawodu. Nie da się dziś pisać o Polakach w Prusach Wschodnich, czy o COP-ie, bez ich lektury. Sam notabene z pożytkiem korzystałem z wańkowiczowskich reportaży dotyczących Palestyny i Meksyku. Ciekawe były wrażenia pisarza z bolszewickiej Rosji. Niektore z jego reportaży były dosłownie unikalne jak wywiady z Rydzem-Śmigłym i z Beckiem w Rumunii, czy z Abrahamem Yairem Sternem, żydowskim terrorystą poszukiwanym przez Anglików. Wańkowicz, będąc w Palestynie, starał się o kontakt z nim. Nie mógł go uzyskać co nie dziwne. W końcu dostał wiadomość, że ktoś przyjdzie do niego wieczorem i od przebiegu rozmowy zależy, czy dojdzie do spotkania. Rozmowa toczyła się przez całą noc. Gość ulotnił się po końcu godziny policyjnej. Troche później Wańkowicz wyszedł na ulicę i na plakatach z ogłoszeniami o osobie poszukiwanej zobaczył swojego rozmówcę
Wątkiem interesującym dla historyka jest jednak także samo życie Wańkowicza. Biologowie mawiają, że patrząc na kroplę wody pod mikroskopem można wiele dowiedzieć się o nadspodziewanie szerokich zagadnieniach. Bogate życie Wańkowicza mogłoby być pryzmatem, przy pomocy którego dałoby się napisać kawał historii Polski. Niektóre jego etapy dokumentował sam Wańkowicz, inne albo te same opisała oraz zilustrowała dokumentami autorka. W książce pojawia się życie przedwojenne pisarza, dzieje wydawnictwa Rój, zawirowania wojenne, jego życie na emigracji i (co ważne!) wśród emigrantów, kontakty z Kulturą”, decyzja o powrocie i jej echa w środowisku emigracyjnym... no i życie w PRL. Ten ostatni etap bardzo mnie zainteresował bowiem nasunął mi pytanie jakie okoliczności sprawiły, że w komunistycznej Polsce Wańkowicz mógł być tak wielką postacią. Potwierdził też moje przekonanie, wywiedzione zarówno z pracy zawodowej, jak ze wspomnień, o niekoherencji tego systemu przynajmniej po 1956 r.

Stwierdzenie, że Wańkowicz był wielką postacią bowiem był wielkim pisarzem, jest tylko częściową prawdą. W PRL nie on jeden był wybitnym pisarzem, a mało kto został tak zapamiętany. W końcu władze mogły nie dopuścić, by rósł w siłę jako pisarz. Myślę, że jego popularność w pierwszym rzędzie budowały cechy osobiste. PRL była w znaczącym stopniu krajem ludzi szarych i typowych. Nawet wśród relatywnie znanych postaci mało było oryginałów, osób nietuzinkowych, nieszablonowych. Takich władza zresztą nie lubiła. Wańkowicz zaś taki był. Robił wrażenie swoją postawą, przynajmniej zewnętrzną pewnością siebie, rozbudowanym ego:
 
 („Ileż różnych cech miał w sobie ten czlowiek! Był jednocześnie i egoistą, i gotowym do poświęceń, wielkim łgarzem, egocentrykiem, gruboskórnym, a także wrażliwym na ludzkie cierpienie, lękającym się o sobie myśleć jako o wielkim pisarzu, delikatnym, czułym, tkliwym. Był sprzecznością. Sama nie wiem, które cechy dominowały, zależało to od ludzi, od układów, od sytuacji - s. 101; Był sprzecznością: i chciał, i nie chciał nagrody państwowej, orderu, uroczystego pogrzebu, wielkiej śmierci - s. 110).

Bardzo mało było w PRL ludzi utrzymujących styl człowieka "do wypitki i do wybitki", przypominających szlachcica we dworze, prowadzących otwarty dom, gdzie bywała cała Warszawa .
(Lubił przyjmowć ludzi, lubił dawać dobrze zjeść. Ugaszczał ich delicjami, smakołykami, wyszukanymi różnościami, jak ośmiornice, ślimaki, żaby itp. - s. 103). 

Był trochę człowiekiem dawnych czasów co w PRL nie zdarzało się często, przynajmniej wśród osób funkcjonujących publicznie. Utrzymywał szeroką korespondencję, masowo otrzymywał listy od najróżniejszych nadawców, w tym od zwykłych ludzi. Wątpię, czy wiele znanych osób ludzi w ówczesnej Polsce odpowiedziałoby na list z pytaniem, czy dziecko ma nazwać psa Dupek (imię psa Wańkowicza), czy Melchorek (oczywiście od imienia samego pisarza). Jeszcze mniej odpowiedziałoby następująco: 

 Drogi Kubusiu, odbyłem z Dupkiem naradę, ale na razie do niczego nie doszliśmy: on chciał, żeby Twoj piesek nazywał się Dupek, a ja żeby Melchiorek. Ale stało się tak, że już jedna dziewczynka nazwała swój jasiek Melchiorkiem, a biednego Dupka nikt jeszcze nie uczcił. Wobec czego powiedziałem Dupkowi "mądry głupiemu ustąpi", na co on zamerdał ogonkiem. Ale powiedziałem: dobrze, niech piesek Kubusia zostanie Dupkiem Nr 2 i nie przynosi wstydu, ale na drugie imię niech ma Melchiorek. Na co Dupuś polizał mnie w nos, a więc się zgodził. Tak więc, jeśli Twój piesek będzie miał synka, to mu koniecznie wpisać należy imię ojca: "Dupek-Melchiorek". Daj mu z powodu tych chrzcin jakąś honorową kość. Całuję Ciebie Melchior Wańkowicz (s. 63-64).
Pisarz był co wówczas rzadkie - człowiekiem-firmą, autorytetem otwartym na kontakty, wręcz lubiącym chcących się do niego zbliżyć. Zatrudniał sekretarkę, budował dom, gromadził własne archiwum, produkował mnóstwo tekstów. Był atrakcyjny jako człowiek z Zachodu. Jako ten, który wrócił, był dla władz do pewnych granic wygodny. Jego dzieła znajdowały uznanie czytelników w różnych gronach także w szeroko rozumianym środowisku ludzi władzy. Wówczas było w nim przecież już znacznie więcej ludzi o mentalności z grubsza przeciętnej niż charakterystycznej dla wiekowych komunistow. W latach sześćdziesiątych PZPR coraz bardziej uderzała w nutę patriotyczną. Robiła to i dawniej, ale wówczas ta patriotyczna stopniowo stawała się niemal jedyną. Coraz częściej wracał klasyczny dyskurs o bohaterstwie Polakow. Oczywiście, cała ta ewolucja miała ograniczenia ale zaryzykuję powiedzenie, że właśnie dlatego mówienie o Monte Cassino było dla ówczesnych władz wygodniejsze niż mówienie na przykład o AK i Powstaniu Warszawskim. W ramach tej ewolucji Wańkowicz mógł być nawet wygodny z punktu widzenia władz. Prawda, bywały z nim kłopoty. Nie chciał siedzieć cicho. Podpisal list 34. Praktycznie nie ukrywał swoich myśli. Gdy przyszedł kiedyś do mojego liceum na spotkanie z młodzieżą, ktoś z uczniów (nie ja!) zapytał go dlaczego nie pisze o i tu wymienił jakąś sprawę wtedy drażliwą, doprawdy nie pamiętam już jaką. Pisarz odpowiedział jednym słowem: Dlatego. Brak mi talentu Wańkowicza (sic!), by oddać tę scenę ale nikt na sali nie miał wątpliwości, że miało to znaczyć, iż władza nie pozwala. Niemniej jednak narastający w latach sześćdziesiątych moczaryzm go potrzebował. On zresztą przyjmował w domu niektorych ludzi wyraźnie o takiej orientacji (Załuskich, Jana Zygmunta Jakubowskiego) trudno powiedzieć, czy cynicznie, czy z prawdziwej chęci. Na tym tle proces Wańkowicza był czymś więcej niż strzeleniem sobie przez establishment w stopę 
(Ostatecznie proces przyniósł Wańkowiczowi jeszcze większa popularnosć, stał się kimś w rodzaju bohatera. Ludzie zatrzymywali go na ulicy, otrzymywał kwiaty i listy od czytelników. Znany był powszechnie wypadek, kiedy przyszedł do teatru, zajął miejsce w pierwszym rzędzie i w połowie aktu jeden z aktorów, rozpoznawszy go, podszedł do rampy, ukłonił się i dopiero potem wznowił grę. Brawa publiczności pokwitowały to zdarzenie - s. 358). 

Ten proces był czymś sprzecznym z logiką ówczesnej ewolucji PZPR. Całe posunięcie bardziej pasowało do Gomułki niż do Moczara i wszystkich ówczesnych arywistów z tego okresu. Nie mam na to żadnych dowodów, ale odnoszę wrażenie, że proces Melchiora Wańkowicza (1964) był nie tylko ukaraniem pisarza przez Gomułkę ze złości za niepodporządkowywanie się PRL-owskim władzom, ale również komunikatem dla środowiska literackiego, że władza jest zdecydowana wymóc posłuszeństwo (jeśli nie zawahała się zamknąć, postawić przed sądem i skazać na 3 lata tak wybitnego pisarza, na dodatek mającego wtedy 72 lata…). Ostatecznie władza nie zdecydowała się uwięzić Wańkowicza – choć istnieje legenda jakoby on w pewnym sensie nawet chciał tego. Trudno oczywiście powiedzieć, że ktoś chce siedzieć w więzieniu – ale on też w swojej roli oskarżonego coś rozgrywał.

Logiki trudno się było doszukać w systemie także w przedstawianych w książce mniejszych sprawach. Po przyjeździe do Londynu pisarza odległego duchowo (i zaznaczającego swój dystans ukrytymi, ale przecież wyczuwanymi przez władzę czynami) witał na miejskim teminalu lotniczym konsul z koniakiem i kwiatami. Zasłużony dla wydawania Wańkowicza wydawca utrzymywał jakieś mętne konszachty z SB w wysiłkach pozyskania jego archiwum, zresztą nie udanych. Jak owego wydawcę dzisiaj oceniać nawet tylko w ramach tematu Wańkowicz? Co było ważniejsze?

Józef Tejchma, wicepremier i Minister Kultury, osłaniał pisarza i pozostawał z nim w prywatnych stosunkach tak bliskich, że ten do jego żony pisał wierszyk: Tejchmo Alicjo, Moja delicjo... (s. 84). Pisarz aresztowany, z rewizją przeprowadzoną nawet w zawodowych materiałach, był jednak przetrzymywany w dobrych warunkach poza regularnym więzieniem. Został skazany, ale zwolniony od odbycia kary. Skazany, ale przyjęty na rozmowę przez samego Gomułkę 
(Pisarz mówił, że jedynie w Polsce możliwa jest sytuacja, aby skazany żył z wyrokiem półtorarocznego więzienia, poruszał się swobodnie, a nawet wyjeżdżał za granicę” - s. 358). 

Nawet jeżeli w tle może kryły się rozgrywki wewnętrzne w ramach PZPR, których nie znamy to opisywane zjawisko było jednak głębsze.
Wańkowicz, pisarz opozycyjny, procesował się z Tadeuszem Walichnowskim czołową postacią moczaryzmu, jedną z głównych postaci ofensywy marcowej, jedną z najmocniejszych postaci ówczesnego establishmentu policyjnego. Dobrze, procesował się o to, że tamten w swoim dziele napisał, iż Na tropach Smętka przyczyniło się do śmierci wielu osób (wskazując je Niemcom). Niemniej jednak procesował się. Proces zresztą wygrał co niestety niewiele mu przyniosło, gdyż nie dożył wyroku.

Ten system był niekoherentny, niespójny, zaś Wańkowicz swoją postacią i swoją twórczością, nawet okraiwaną, ową niekoherencję powiększał. W Polsce czytano Bitwę o Monte Cassino, nawet jeśli okrojoną, w wielkich nakładach, nieporównywalnych z ewentualnym przeszmuglowaniem pewnej liczby tej książki z Zachodu – co pewno miałoby miejsce, gdyby tam pozostał. Barwność postaci pisarza też była elementem zdrowia w niezdrowej PRL. Choćby dla takich przyczyn cenne było, że wrócił wbrew wszystkim krytykującym ten jego krok. 
Z punktu widzenia cech systemu PRL – pomijając oczywisty ludzki aspekt sprawy ciekawe są ostatnie momenty życia pisarza. Aleksander Małachowski odnotował:

 „Umierający Melchior Wańkowicz wezwał moją żonę oraz mnie i przez wiele nocnych godzin przekonywał nas, dlaczego nie możemy dopuścić , by mu sprawiono uroczysty, państwowy pogrzeb. Oni - mówił - zechcą to zrobić nie dla mnie, ale po to, by się sfotografować przy mojej trumnie

Pisarz wyraził życzenie, by w nagrobku na rodzinnym grobie nie naprawiać rzeźby uszkodzonej kulą wystrzeloną podczas Powstania Warszawskiego. Skądinąd dziś powszechnie uważany za nieskończenie tępiony Kościół wysyłał księdza z ostatnią posługą choć Wańkowicz o niego nie prosił. W pogrzebie uczestniczył minister kultury, sam pogrzeb celebrował jeden z biskupów, kamery TV filmowały (unikając widoku księży w kadrze), SB spisała swoje raporty z pogrzebu. Cenzorskie zapisy w sprawach związanych z Wańkowiczem trwały, rzecz jasna, po jego śmierci. W sumie: totalne pomieszanie, ale lepiej było tak, niż inaczej.

Last but not least, dla historyka ciekawe jest widoczne w sprawach Wańkowicza długie trwanie pewnych spraw dziejowych. One się w Polsce choć nie tylko tu nie mogą skończyć, niektóre nawet odradzają się. Za PRL niektóre były wyciszane, ale może tym bardziej żyły. Gomułka pomówił Jasienicę o sprawy z grubsza ćwierć wieku wcześniejsze a potem miała miejsce obrosłą negatywną legendą rozmowa Wańkowicza z umierającym. Upadł komunizm, a Polska wciąż żyje historią. Inni teraz mówią o Wałęsie sprzed pół wieku. Wielu ludzi jest przekonanych, że tak trzeba i że w ogóle można rozwiązać wszystkie dawne sprawy. Także o tym, że o obraz przeszłości trzeba walczyć (w praktyce przy odwołaniu się do niego trzeba walczyć z przeciwnikami). W sumie: mało to zachęcające, przynajmniej z punktu widzenia historyka, który wolałby widzieć poparcie dla badań niż boje prowadzone w ramach tzw. polityki historycznej.
Marcin Kula, Wańkowicz po latach: towarzysz podróży historyków, PAMIETNIK LITERACKI, Londyn, grudzień 2019.