Aleksandra
Ziółkowska-Boehm
BOŻE NARODZENIE
CZ. 1.
(fragment
ksiązki ULICA ŻÓŁWIEGO STRUMIENIA, Warszawa 2004, str 52-57)
Święta
kościelne wyznaczały nasze życie. Na kilka tygodni wcześniej robiło się
porządki. Myto okna, zawieszano świeże, wykrochmalone firanki, białym papierem
wykładano wszystkie półki w kredensie i szafach. W ostatni dzień pastowało się
podłogi. Ten zapach kojarzy mi się dotąd z uroczystościami, ze świętami. Chyba
najmilsze były święta Bożego Narodzenia. Ogród zazwyczaj tonął w śniegu. Kilka
tygodni wcześniej pod dyrekcją Mamy z białych papierowych pasków robiliśmy gwiazdki
na choinkę. Każdego roku dokupowaliśmy nowe bombki. Tatuś kilka dni przed
świętami przynosił dużą choinkę, którą trzymał w komórce, wstawiając do wiadra
z wodą. Ubieraliśmy ją w dzień przed Wigilią. Stała w pokoju, w którym spałam,
zwanym przez nas pokojem stołowym. Pachniała tak intensywnie, że odurzona
zapachem nie mogłam się rano obudzić.
Przed Bożym Narodzeniem przy pomocy Mamy,
a potem sama, długi czas pisywałam listy do świętego Mikołaja. Prosiłam o
zabawki i zawsze o małego niedźwiadka, o którym marzyłam całe wczesne
dzieciństwo. List kładłam do skrzynki i zawsze następnego dnia znikał. Mama
mówiła, że święty Mikołaj zabierał go nocą. Kilka tygodni przed świętami
Rodzice kupowali mięso wieprzowe, szynkę, baleron i potem peklowali, trzymając
w saletrze, soli i ziołach. Tatuś obwiązywał mięso równo sznurkiem i wędził. W
ogrodzie ustawiał specjalną beczkę do wędzenia, wcześniej „dla zapachu” znosił
z lasu gałęzie z jałowca. Uwędzone szynki i balerony wieszał w przylegającej
do domu komórce. Wędliny zatem mieliśmy od Bożego Narodzenia do Wielkanocy. Na
święta wielkanocne czynności wędzenia powtarzały się i powstawał kolejny zapas
na kolejne tygodnie. Latem były głównie jaja, owoce i warzywa. W przeddzień
Wigilii Tatuś przynosił żywe karpie i zamrożonego sandacza. Karpie skupiały
nas nad wanienką, w której pływały. W nocy jedne zasypiały, inne Mama musiała
następnego dnia sama zabić. Były to dramaty dla nas niemałe i odwiecznie
związane ze świętami. Same przygotowania do wieczerzy wigilijnej trwały wiele
godzin. Wszystkie czynności i zwyczaje były symboliczne i tradycyjne, miały
niemal sakralny charakter. Już od wczesnych godzin rannych obowiązywały surowe
reguły. Mama mówiła, że „Jaka Wigilia, taki cały rok”. Wstawaliśmy rano, bo to
zapowiadało, że cały rok będzie się z ochotą i raźnie wstawało do pracy i
szkoły. Należało tego dnia wyeliminować to, co mogłoby zwiastować niepomyślny
rok, a więc wszystkie prace trzeba było wykonywać ze starannością. Od rana
niecierpliwie patrzyłam na Mamę przygotowującą kolację. Cały dzień zachowywaliśmy
post i Mama przestrzegała nas, by się nie najeść do syta przed Wigilią,
powinniśmy bowiem do niej zasiąść lekko podgłodzeni. Po południu kazała mi
patrzeć w niebo w poszukiwaniu pierwszej gwiazdki. Miała to być gwiazda, która
prowadziła Trzech Mędrców ze Wschodu do Stajenki Betlejemskiej. Tatuś wracał
wcześniej do domu. Do kolacji wkładałam najładniejszą sukienkę. Stół przykryty
był białym, wykrochmalonym obrusem, na środku na talerzyku leżał opłatek, obok
było sianko. Przed przystąpieniem do kolacji dzieliliśmy się opłatkiem. To
właśnie on nadawał Wigilii jakiś nierzeczywisty, uniwersalny wymiar. Każdy z
nas osobno podchodził do siebie i składał życzenia; trwało to dość długo. Nie
zapomnę wzruszeń i wysiłku, by życzenia były osobiste i specjalne dla każdego.
Potem Mama podawała pyszną zupę z suszonych grzybów, najlepiej z prawdziwków,
z łazankami, kluseczkami pokrajanymi w „krawaciki”. Kolejno jedliśmy, po trochu
kosztując wszystkiego – kaszę jaglaną, usmażone na maśle i otoczone w jajku i
bułeczce suszone grzyby z zupy, ryby pod różnymi postaciami: smażone karpie i
sandacze, karp na słodko, śledzie panierowane w mące i smażone w oleju konopnym,
śledzie w oliwie, w śmietanie, rolmopsy. Była także specjalność wigilijna,
tzw. makiełki (bułeczka maczana w mleku z nałożonym na wierzch farszem z
bakalii, maku, rodzynek). Makiełki, jak mawiali Rodzice, dawały kolorowe sny.
Na deser jedliśmy ciasta: babkę i moje ulubione makowce. Był także kompot
zwany suszem, bo ugotowany z suszonych śliwek, jabłek, gruszek. Dań musiało
być jedenaście lub trzynaście, zawsze nie do pary, i oczywiście wszystkie były
postne. Jak napisałam, podczas wieczerzy należało skosztować każdej z
podawanych potraw, bo to świadczyło, iż głód nie będzie doskwierał w
nadchodzącym roku, a obfitość różnych dań była zapowiedzią przyszłorocznych
dobrodziejstw. Dopiero po wieczerzy obdarowywaliśmy się prezentami. Zawsze
dostawałam książkę i zabawki. Kiedyś braciom Ojciec własnoręcznie wykonał z
drewna duży samolot. Miał ruchome kółka i śmigło; po latach zaczęła schodzić z
niego farba i Tatuś go czasami na nowo malował. Był tak trwały, że długo służył
jeszcze małemu Tomkowi. Zapamiętałam szczególnie mebelki do domku dla lalek,
które ustawiałam w rogu sypialni. Miałam kilka lalek, ale prawdziwie dużą i
piękną, wymarzoną od dawna śpiącą lalę, ubraną w krakowski strój, dostałam
dopiero mając trzynaście lat. Zachowałam ją do dziś. Gdy byłam w wieku
szkolnym, na Gwiazdkę najczęściej dostawałam „odpowiednie do wieku” książki,
długopisy i wieczne pióra.
Bawiąc się i słuchając kolęd, czekaliśmy prawie do północy i wszyscy
szliśmy pieszo na Pasterkę do kaplicy sióstr salezjanek. Była bliżej niż
parafialny kościół Dobrego Pasterza i można było znaleźć dla siebie miejsca
siedzące. W czasie Pasterki jako pierwszą śpiewało się przepiękną kolędę, jedną
z najstarszych, do której słowa w XVIII wieku napisał Franciszek Karpiński:
„Bóg się rodzi”. Popularnością dorównuje jej jedynie starsza o trzy stulecia,
anonimowa kolęda „Anioł pasterzom mówił” i śpiewana na nutę poloneza „W żłobie
leży, któż pobieży kolędować małemu”. Koloryt polskich kolęd sprawił, że jako
małej dziewczynce długo wydawało mi się, że Pan Jezus urodził się gdzieś w
Polsce, w małej stajence na wsi. Pasterze zbudzeni przez aniołów i spieszący do
szopy wydawali mi się polskimi parobkami. Boże Narodzenie zaś najbardziej
polskim świętem, z grudniowym mrozem, kożuchami, butami i czapami. Byłam
zawiedziona dowiedziawszy się, że Pan Jezus przyszedł na świat w dalekim
Betlejem, najmniejszym z miast Judy. Kiedy jako dorosła osoba zobaczyłam to
miasto, wydało mi się nadzwyczajne: zbudowane z białego i różowego kamienia,
rozłożone na dwóch zboczach pokrytych winnicami, gaikami figowymi,
migdałowymi, drzewami granatów i oliwek. Byłam bardzo przejęta, odwiedzając
Bazylikę Narodzenia prowadzącą do Groty Narodzenia. Wzruszyłam się jednak
dopiero, znajdując polskie akcenty w Palestynie, jak choćby: III i IV stację
Drogi Krzyżowej w Jerozolimie, pomnik z płaskorzeźbami Matki Boskiej
Częstochowskiej w Tyberiadzie na dziedzińcu kościoła św. Piotra Rybaka
wzniesiony w 1945 roku przez żołnierzy 2. Korpusu, wizerunek polskiej Madonny w
otoczeniu Mieszka I i Dąbrówki w sanktuarium Zwiastowania w Nazarecie.
Mała kaplica sióstr salezjanek brzmiała silnie głosami, wśród których
szczególnie wyróżniał się melodyjny głos Mamy. Wracałam senna i szybko kładłam
się do łóżka, żeby pamiętać, co się śniło, bowiem wróżba była na nadchodzący
styczeń. Sny od Wilii do Trzech Króli dawały wróżbę na cały rok. Mama także
zwykła mówić, że jeżeli nie byliśmy posłuszni w dzień wigilijny, to takimi
pozostaniemy cały rok. Starałam się jak mogłam, ale też wciąż czymś się
irytowałam. Może dlatego, że dzień niósł tyle wrażeń i emocji.
Sylwestra spędzaliśmy w domu, nie czekaliśmy północy. W Nowy Rok szliśmy do
kościoła, aby otrzymać „błogosławieństwo na cały rok”.
Później oczekiwaliśmy odwiedzin księdza po kolędzie, który modlił się z
nami i zostawiał dla nas kolorowe obrazki. Te święte obrazki wkładałam do
książeczki do nabożeństwa i mam je chyba wszystkie do dzisiaj.
Po Nowym Roku chodziliśmy na przedstawienia jasełek, które organizowano w
kościele Dobrego Pasterza i bardzo starannie u ojców salezjanów na Wodnej.
Postaci Matki Boskiej, świętego Józefa, Archanioła Gabriela, Heroda, Diabła
wypełniały moją wyobraźnię w długie zimowe wieczory.
Lubiłam zimowe święta, bo wciąż jakby się przedłużały. Po Bożym Narodzeniu
następowało święto Trzech Króli albo Objawienia Pańskiego, bo Chrystus po raz
pierwszy ukazuje się wtedy światu. W kościele odbywała się procesja idąca trzy
razy, bo Magowie też wracali inną drogą. W tradycji chrześcijańskiej byli
nazwani Królami, Mędrcami lub Magami. Chociaż nie wiemy dokładnie, kim byli,
domyślamy się jednak, że byli uczonymi – zajmowali się zapewne astrologią i naukami
tajemnymi. Gwiazda, którą ujrzeli, zgodnie z panującym przekonaniem, iż każdy
człowiek posiada własną, była gwiazdą nowego władcy. Wyruszyli w daleką i
niebezpieczną drogę, by oddać pokłon narodzonemu Królowi, hołd należny tylko
monarchom. Gwiazda o niezwykłej jasności zaprowadziła ich do Betlejem, do
pasterskiej szopy, gdzie u stóp Jezusa złożyli dary. Dary były symbolami:
złoto – to atrybut władzy i panowania, kadzidło – symbol kapłaństwa, a mirra
zapowiadała mękę i śmierć Chrystusa na krzyżu. Mirra to wonna żywica, której
ludy Wschodu używają do balsamowania zwłok. Trzem Mędrcom nadano imiona: Kacper,
Melchior i Baltazar. Po przyjściu z kościoła z mszy Mama kreśliła poświęconą
kredą inicjały ich imion na zewnętrznych drzwiach oraz bieżący rok. Wiązało się
to z przekonaniem, że znaki te mają chronić dom od nieszczęść.
**
Aleksandra Ziółkowska-Boehm
BOŻE NARODZENIE
CZ. 2.
(grudzień 2015)
Pobyt w Ameryce trochę zmienił
mój Bożonarodzeniowy rytuał, głownie pod względem ilości dań. Mój mąż
Amerykanin zwykle sam ubiera choinkę i salonik ozdabia różnymi stroikami
przywiezionymi z pobytów głównie w Anglii i Norwegii, mamy kilka także z Polski.
Dawniej mieliśmy dużą choinkę (najchętniej Douglas
lub Frasier Fir, które nie gubią
igieł), ale od kilku lat mamy żywą w doniczce, która potem zasadzamy
w ogrodzie. Wieczorem rozbrzmiewa muzyka kolęd z całego świata, oczywiście
przywiozłam nagrania kolęd polskich. Norman czasami gra także kolędy na
pianinie, ale wciąż nie nauczył się polskich. Mój syn, Tomek towarzyszy mi
zawsze na święta, przylatując z najdalszych stron świata.
Wprowadziłam post w Dzień
Wigilijny, choć protestanci tego zwyczaju nie maja. Pięknie przyjął się
opłatek, który mi przysyła rodzina z Polski. Norman i wszyscy znajomi uważają,
że to bardzo wzruszający zwyczaj. Oboje nie przepadamy za pierogami,
nie przygotowuję wielu innych dań, które są tak bogato obecne na stołach w
Polsce, podchodzę pod tym względem bardziej praktycznie: podaję
tylko zupę i rybę. W moich stronach, w stanie Delaware, nie można
kupić karpia, o którym Amerykanie mówią, że jest błotnistą, mało
szlachetną rybą, więc od lat podaję łososia. Nawet gdy byliśmy w Polsce i
miałam święta z rodziną po 18 latach przerwy, karp nie smakował Normanowi tak,
jak np. sandacz. (mój mąż myśli, że pyszna panga jest polską rybą, nie
prostowałam, że jest eksportowana z Chin). Nie podaję śledzia, który kupiony w
słoiku nie bardzo nam smakuje. Mam przywiezione z Polski suszone
grzyby i podaję zupę grzybową z kluseczkami, i ona zawsze wzbudza zachwyt
wszystkich koneserów. Prezenty rozpakowujemy po kolacji. O północy
idziemy na pasterkę. Bardzo mi brakuje drugiego dnia świąt. Drzewa przed domem
ubrane są światłami, które trzymamy kilka tygodni, nie jak wielu naszych
sąsiadów, którzy zdejmują je zaraz po świętach.
Zdjęcie
Norman Boehm, Aleksandra Ziółkowska-Boehm, Thomas Tomczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz