sobota, 13 lutego 2016

PISARZ PO KATASTROFIE Jarosław Iwaszkiewicz

"Przegląd Polski" - Nowy Dziennik,  Nowy Jork


18 luty 2011

Aleksandra Ziółkowska-Boehm


PISARZ W CZASACH TRUDNYCH


Marek Radziwon, Pisarz po katastrofie, WAB, Warszawa 2010






W 1957 roku Jarosław Iwaszkiewicz napisał „Książkę moich wspomnień”, która jest opowieścią biograficzną o ukraińskiej młodości, młodzieńczych przyjaźniach. Kończy się w przededniu wojny. Iwaszkiewicz widział siebie we wczesnej młodosci jako skromnego chłopca z Kresów, który miał marzenia i plany. Tego chłopca już nie ma. Jest inny człowiek, pisze autor.



Za życia Iwaszkiewicza rzucano często niechętne uwagi, np. o koniukturalizmie, serwilizmie wieloletniego prezesa Zwiazku Literatów Polskich. Wyszedł z wojny bez uszczerbków. Przyzwyczajony do wygód, lubił pełnić rolę mecensa. Uważano go za człowieka kompromisów, rozważnego i ugodowego. Dla niektórych był też jakby swoistym zjawiskiem – że można żyć ”normalnie” w kraju rządzonym przez komunistów. Wszyscy się jednak zgadzali, że był pisarzem najwyższej miary, jednym z najlepszych poetów i prozaików polskich. Dla mnie jest autorem m.in. przepięknych „Panien z Wilka”.



Z ciekawością sięgnęłam po książkę Marka Radziwona ”Iwaszkiewicz. Pisarz po katastrofie”, którą wydało warszawskie wydawnictwo WAB. Chciałam bliżej poznać otoczenie tego pisarza. Nie zawiodła mnie: jest to starannie, źródłowo napisana biografia intelektualna pisarza, biografia polityczna. Nie ma w niej z założenia autora prywatności, jest natomiast środowisko i otoczenie, w którym wzrastał młody Iwaszkiewcz, jest okres okupacji, i Polska powojenna. Książka Marka Radziwonia jest niezwykle sumiennym obiektywnym obrazem epoki, lat, miejsc, środowiska wokół autora  „Tataraku”.



Iwaszkiewicz urodzony w 1894 roku w Kalinku kolo Kijowa był chłopcem z głębokich ukraińskich Kresów. Rodzina przyszłego pisarza, zubożała szlachta związana więzami pokrewieństwa z kresowym ziemiaństwem, pozbawiona była własnego majątku. Kresowa młodość ukraińska Jarosława (dano mu na chrzcie imię Leon), gdzie język polski nie znaczył więcej niż rosyjski, to, jak wspominał po latach, wielkie artystyczne przeczucia. Studiował prawo na Uniwersytecie kijowskim, nie skończył, studiował kolejno na konserwatorium. Ucząc się pracował udzielając lekcji na dworach polskich i rosyjskich. Biedny korepetytor, który niebawem wszedł na salony Warszawy, do stolicy przybył jako młody „chłopiec z walizką”.


W latach 1920. Iwaszkiewicz był sekretarzem marszałka Macieja Rataja. Praca w Sejmie ponoć polegała w dużej mierze na tłumaczeniu z francuskiego, na towarzyszeniu Ratajowi w jego oficjalnych uroczystościach, jak np. wizyta marszalka Francji Ferdynanda Focha w kwietniu 1923 roku. Kolejno pełnił obowiązki sekretarza ambasady RP w Kopenhadze i w Brukseli. Nauczył się dobrze języków obcych.

W 1922 roku ożenił się z Anną Lilpop, córką zamożnego przemysłowca, która była jedną z najlepszych partii w przedwojennej Polsce, która zerwała zaręczyny z księciem Radziwiłłem by wyjść za biednego poetę, w dodatku homoseksualistę. Anna była niezwykłą postacią – tłumaczka, autorka szkiców poświęconych muzyce i literaturze, przyciągała artystów. Jak wspomina córka: „Mama musiała być absolutnie zafascynowana ojcem”. Ożenek sprawił, że Iwaszkiewicz miał wielki dom w Stawisku, parcele w Podkowie Leśnej.

Niezwykła rola Stawiska to historia sama w sobie. Przed wojną spotykali się tu Skamandryci, w czasie okupacji był to dom bardzo ważny na nieoficjalnej mapie kulturalnej -  było to miejsce gdzie udzielano noclegów, karmiono, a nawet niesiona była pomoc medyczna. Młodzi poeci przybywali do Stawiska, czytali swoje wiersze. Stawiska to było „skupisko pisarzy”, ale -  jak mówił Iwaszkiewicz- aby „nie zwracać uwagi Gestapo” - urządzając spotkania w Stawisku – robił to ostrożnie – aby wyglądały jako „zwyczajne”, „burżuazyjne”, „staroświeckie”.

Nie publikował w pismach konspiracyjnych, nie uruchamiał pisma podziemnego. Jak pisze Radziwoń, „w hierarchiach Iwaszkiewicza: żołnierz, polityk, działacz zawsze ustępował pola artyście. Wolność pisarska była dla niego ważniejsza niż cokolwiek, dlatego gotów był na wiele zaniechań i ustępstw, byle tylko ochronić siebie jako artystę”.

W czasie okupacji jednym z dylematów dla środowiska literackiego była sprawa obowiązkowej rejestracji wolnych zawodów. Okupant żadał, by wolne zawody, w tym pisarze i dziennikarze rejestrowali się. Zdania nad „obowiązkiem” rejestracji były podzielone, wielu ludzi chciało pozostać w ukryciu. Przeciwna rejestracji była też niemal cała prasa podziemna. Porównywano, że nie rejestrowali się oficerowie czynnej armii polskiej, którzy odmawali konsekwentnie wezwaniom niemieckim. Literaci, uważano, powinni zrobić podobnie. Kilkadziesiąt osób się zarejestrowało, duża większość nie.
Na rejestrację zdecydowali się m.in. Leopold Staff,  Kornel Makuszyński, Tadeusz Breza, Jerzy Zagórski.
Iwaszkiewicz wybrał jakby trzecie wyjście. Jako Leon Iwaszkiewicz - użył imienia nadanego mu w czasie chrztu - zarejestrował się jako ogrodnik i otrzymał legitymację Związku Ogrodników. Wszyscy w Stawisku znali Iwszkiewicza-dziedzica, ale karta pomagała np. w czasie zatrzymania w Warszawie.
Wyboru więc nie dokonał, zrobił unik. To postępowanie będzie mu towarzyszyć do końca życia.

W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” [1] córka Iwaszkiewicza, Maria, powiedziała: „ Stawisko było jakimś fenomenem. Podczas okupacji moi rodzice, a zwłaszcza mama, musieli sporo się natrudzić, by znaleźć tu miejsce dla wielu ludzi, którzy prosili o pomoc i schronienie. Pamiętam, jak w czasie Powstania Warszawskiego do stołu zasiadało 40 osób. A trzeba było znaleźć dla nich jedzenie, spanie. Co więcej, pod koniec wojny, podczas ostrej zimy ojciec zorientował się, że dozorca majątku ukrywa przed Rosjanami w składziku czterech starych schorowanych żołnierzy Wehrmachtu. Kiedy zapytał dozorcę: "Nie boisz się?", on odpowiedział: "To przecież też ludzie".”
Na pytanie, dlaczego Niemcy nie robili rewizji w Stawisku, odpowiedziała:” Rodzice świetnie mówili po niemiecku. Gdy pojawiał się na ulicy patrol, nie przechodzili na drugą stronę, tylko szli w jego kierunku. Ta pewność zawsze im pomagała. Stawisko nie należało ani do Brwinowa, ani do Podkowy. Kiedy Niemcy przeprowadzali rewizję w jednym albo drugim mieście, nasz majątek jakoś się ostał. Raz była rewizja, ale na szczęście niczego nie znaleziono.”.
Podczas okupacji Stawisko było azylem dla Polaków i Żydów. Zgłoszenie oficjalnie Stawiska jako prowadzenie pensjonatu tłumaczyło obecność w nim tak wielu osób. Przebywali tam: Andrzejewscy i Tatarkiewiczowie, Goetel i Jasiński, księżne Czetwertyńska i Lubomirska, Grzymała-Siedlecki i Łobaczewska, Horzycowie i Pola Gojawiczyńska, Waldorff i Miłosz, Dygat i Mauersberger, Parandowscy i Berezowie, Schiller i Borman, Baczyński i Piętak. Ta lista zdaje się nie kończyć.
Anna Iwaszkiewicz po latach wspominając ten okres swego życia nazwała go najlepszym, "bo żyliśmy dla innych, bez cienia egoizmu."

Jarosław zaangażował się jednak w konspirację. Wraz z Marią Dąbrowską wszedł w zespół literatury i teatru. Podczas spotkań w jednej z kawiarni w Podkowie Leśnej – odbierał pieniądze od Jana Zachwatowicza i przekazywał je najbardziej potrzebującym literatom. Działał wspólnie z Jerzym Andrzejewskim, który rozwoził pod wskazane adresy fundusze przydzielone przez Delegaturę Rządu.
Iwaszkiewiczowie nie weszli jednak w poważną robotę konspiracyjną, chociaż wśród gości odwiedzających Stawisko było wielu należących do Armii Krajowej. Pomagali w wyrabianiu falszywych dokumentów m.in. żydowskim sąsiadom. To z perspektywy Stawiska Iwaszkiewiczowie widzieli powstanie w getcie. Jarosław pisał w Notatkach 1939-1945:  
”Tam giną tacy artyści jak Roman Kramsztyk, tacy zżyci wieloletni przyjaciele jak Olek Landau, rodzice takich przyjaciół jak Pawełek Hertz, Józik Rajnfeld – i nic nie możemy zrobić. Z opuszczonymi rękami patrzymy, jak wznoszą się bure dymy z ich domów,  z ich ciał”.

Kolejno widzieli dymy nad płonącą Warszawą – po Powstaniu Warszawskim. W Powstaniu uczestniczyło wielu rówieśników, przyjaciół starszej córki Iwaszkiewiczów, którzy bywali w Stawisku. Włączyli się ludzie pióra Krzysztof Kamil Baczyński, Zdzisław Stroński, Tadeusz Gajcy.

W „Sławie i chwale” (trzy tomy ukazały się kolejno w 1956, 1958, 1962 roku) Powstanie Warszawskie pokazane jest nie jako wielki zryw narodowy i patriotyczny, ale jako tragedia konieczności, przypadków i pomyłek. Iwaszkiewicz opisał je jako straszne doświadczenie pojedyńczych ludzi, ciąg niepotrzebnych śmierci: „Żadna śmierć nie jest dumna, jest zawsze nikczemna”.
W 1944 roku powstał wiersz („Ciemne ścieżki”), z pytaniem:

„Czy taki dom był śmierci wart?” 
Ale nasz dom, to jest nasz dom,
Jak psy ułóżmy się na progu,
I koniec taki nam, jak psom.
I wycie nasze – tylko Bogu”.

Uciekinierzy z walczącej stolicy docierali do Stawiska. Dom Iwaszkiewiczów dawał schronienie kilkudziesięciu osobom. Radziwoń cytuje wypowiedź jednej z uciekinierek z obozu w Pruszkowie:
„Przeszło przez ten dom tysiące ludzi z Warszawy, dostając tam posiłek, możność wykąpania się i kąt do spania. Od rana do nocy gotowała się w kotle posilna zupa, piekło się chleb, ludzie dostawali dokumenty z wójtostwa, że nie są warszawiakami, i po paru dniach wypoczynku ruszali dalej. Był to dom troskliwej, łaskawej ojczyzny, podnoszącej na duchu każdego bezdomnego i załamanego człowieka”.

Marek Radziwon przywołuje opowiadanie Iwaszkiewicza „Bitwę na równinie Sedgemoor”, i uświadamia, że według pisarza ...”żadna ze stron nie jest tu lepsza ani szlachetniejsza, że każda wojna przynosi cierpienie i zwycieżonym, i pokonanym. Że okrucieństwo jest popełniane przypadkowo, że popełniają je wszyscy, bez względu na to, po której są stronie, a ból i cierpienie są ślepe i bezsensowne. Że prawdziwa śmierć wygląda zwykle tak jak śmierć małego Bobby’ego, który nie tylko nie walczył w imię wielkiej sprawy, ale nie wiedział nawet, że  został ranny: ”Co mi jest? Nie mogę iśćć?- krzyczał do siostry, nic nie rozumiejąc”.
 „To opowiadanie napisane w roku 1942, kiedy pytanie o sens walki, poświęcenia, ofiary pojawiało się codziennie, jest także głosem w sprawie uczestnictwa. Jakie naprawdę stają przed nami powinności patriotyczne, jak je należy rozumieć i jak wypełniać – chronić każde życie bez względu na wszystko, czy poświęcać w imię honoru, w imię dobra wspólnego?”- konkluduje pytaniem Radziwoń.

Autor książki „Iwaszkiewicz. Pisarz po katastrofie” przytacza głosy po ukazaniu się „Bitwy”. W 1946 roku pisał Kazimierz Wyka: ”nie znam w naszym piśmiennictwie, nie umiem wskazać również u obcych utworu, w którym zwątpienie w sens historii przybrałoby tak tragiczny i tak niepokojący wyraz”. Adam Ważyk także podkreślał: 'W opowiadaniach Iwaszkiewicza wszelka aktywność, wszelka działalność ludzka wykazuje skutki opłakane”.

„Pomysleć – dziś rano jeszcze byli tu Niemcy, a wieczorem jesteśmy pod okupacją bolszewików”, pisała 18 stycznia 1946 roku Maria Dąbrowska. A Iwaszkiewicz? ...W Stawisku nie nastapiły zmiany, w wielkim domu dalej udzielano schronienia. Sytuacja gospodarzy była jak wcześniej – znacznie lepsza niż innych. Jak pisze Radziwon, może Iwaszkiewicz przeprowadzał chłodne kalkulacje, że pod „jakimkolwiek ustrojem, ale we własnym kraju”? Rodzina jego mieszkała wciąż na Ukrainie, która jakże inną miała sytuację. 
„Balans pierwszych powojennych lat nie wypadał dla Jarosława Iwaszkiewicza najlepiej”, pisze Marek Radziwoń.  Interesująca jest Notatka zacytowana w książce, z archiwum oddziału krakowskiego IPN

„Iwaszkiewicz Jarosław, 50 lat, prezes Związku Literatów.  Literat o dużych wartościach. Ma duży mir wśród pisarz. Redaguje „Życie Literackie”. Pochodzenie ziemiańskie z Ukrainy. Był sąsiadem i przyjacielem Karola Szymanowskiego. Pederasta. Od dziecka przebywał w Warszawie. Ustosunkowany pozytywnie do demokracji. Liberał zbliżony do grupy [Antoniego] Słonimskiego [Juliana] Tuwima, Nastawiony antylondyńsko, szczególnie po rozmowach ze Słonimskim. Przed wojną liberał. W czasie okupacji był w Warszawie, miał kontakty z konspiracją literacką i lawirował pomiędzy WRN i RPPS. Antyklerykał. Przyjaciel Żydów, jest wykorzystywany przez nas w ”Przekroju”, gdzie bardzo chętnie zamieszcza swoje artykuły”.

Iwaszkiewicz starannie unikał pisania o ideologii. „Omijal prawdę o literaturze radzieckiej -jak pisze Radziwon - ale dzięki temu też w sposób jawny nie kłamał”.
Sytuacja dla pisarzy, jak dla reszty społeczeństwa, była coraz gorsza. W inauguracyjnym przemówieniu na zjeździe Związku Zawodowego Literatów Polskich w Szczecinie w 1949 roku Włodzimierz Sokorski powiedział: „Nie istnieje neutralna postawa pisarza. Twórczość ma wyrażać (aprobatywny) stosunek do rzeczywistości”.
Ten zjazd przekreślił powojenne względnie liberalne czterolecie. Powstał nowy zarząd ZLP z Leonem Kruczkowskim, Janiną Broniewską, Leopoldem Lewinem, Aleksandrem Maliszewskim, Ewą Szelburg-Zarembiną, Julianem Tuwimem, Adamem Ważykiem i Juliuszem Żuławskim. Wiceprezesem był Iwaszkiewicz,  który wiedząc, że decyzje zapadają między Kruczkowskim a Putramentem nie próbował nawet zachować pozorów i walczyć o swoje wpływy.

W marcu 1949 powstał Polski Komitet Obrońców Pokoju. Wielu pisarzy, między innymi Zofia Nałkowska, bywali na kongresach światowych w Paryżu i Pradze, w Berlinie, Wiedniu. Po świecie jeździł także Jarosław Iwaszkiewicz, który z ramienia Komitetu Obrońców Pokoju był w Buenos Aires i Rio de Janeiro, Rzymie, Marsylii, wiele razy w  Paryżu. Do końca życia korzystał z przywileju częstych jazd za granicę, które nie były dane innym kolegom.

Cała idea ruchu na rzecz pokoju była podporządkowana Moskwie, i polskiemu komitetowi PZPR.
Obecność znanych pisarzy w Komitecie wymagała także ich pisania. I tak Iwaszkiewicz w 1952 roku wydał broszurę „Sprawa pokoju”. Mówiła ona o braterstwie ludów, okropnosci wojny. Jak pisze Radziwoń: „Dzisiaj możemy powiedzieć, że pewnie byoby lepiej, gdyby „Sprawa pokoju” nie ukazała się wcale”. Kolejno ukazała się gazetka „Pisarze w walce o pokój” z tekstami m.in. Stanisława Dygata, Kazimierza Wyki, wierszami Mieczysława Jastruna, Jana Brzechwy, Wiktora Woroszylskiego i Jarosława Iwaszkiewicza.
W 1954 roku Iwaszkiewicz pojechał na II Zjazd Związku Pisarzy Radzieckich do Moskwy. Towarzyszył mu Leon Kruczkowski, Wiktor Woroszylski, Henryk Markiewicz, Bogdan Czeszko  Tadeusz Drewnowski.

Interesujące jest przypomnienie w książce Radziwonia żałobnych tekstów o Stalinie. Pisali je  m.in. Stanisław Dygat, Tadeusz Breza, Jacek Bocheński, Marian Brandys, Władysław Broniewski, Jerzy Putrament, Leopold Lewin, Witold Wirpsza, Stanisław R. Dobrowolski.
Oto kilka cytatów z książki.
Kazimierz Brandys: „wieść o zgonie Józefa Stalina poraziła serca nasze najokrutniejszym bólem (...) Odszedł Człowiek, którego mądrą dłoń czuliśmy na własnych losach. Kochaliśmy Go.(...) Życie nasze było piękniejsze, ponieważ odczuwaliśmy jego Obecność”.
Jerzy Andrzejewski:  „budził myśli i sumienia. Ożywiał pragnienia i nadzieje. Umacniał w zwycięstwach i wspomagał w klęskach. Znienawidzony przez wrogów ludzkości, a kochany przez ludzkość – był jej dumą”.
Leon Kruczkowski: ”Stalin był twórcą najwyższej miary, czyli człowiekiem skromnym i pełnym prostoty. Obce i wrogie było mu wszystko, co ciemne, zawiłe; obca i wroga była mu pycha”.
Jarosław Iwaszkiewicz: „Imię i postać Stalina były i pozostaną najgłębszym umiłowaniem ludzi prostych”.( ...) Wszystko, czego dokonaliśmy od lat prawie dziesięciu, wszystko, czym jest nasze współczesne życie, nasze osiągnięcia ekonomiczne i kulturalne, są i muszą być związane z Jego imieniem”.
Iwaszkiewicz nazywał Stalina „wielkim obrońcą pokoju” o „genialnie prostym i jasnym umyśle”. Nazywal Stalina „symbolem najwyższego ideału ludzkości. Symbolem pokojowej i braterskiej współpracy między narodami”.
Iwaszkiewicz przemawiał na wiecu żałobnym Ogólnopolskiego Komitetu Frontu Jedności Narodu w Hali Mirowskiej w Warszawie. Nazywał Stalina „największym twórcą naszej epoki”. „Stalin jest dla nas niedościgłym wzorem tego, co przede wszystkim reprezentuje pierwiastek twórczy w życiu ludzkości”.
Iwaszkiewicz zapewne naiwnie wierzył, że żywot tych przemówień, broszurek, jest krótki, gazetowy, tymczasowy. Że przeminą, zaginą. Jak napisał Krzysztof Masłon po latach: „Ale tych iwaszkiewiczowskich grzechów w okresie wiadomym nie było znów tak wiele. Przy tym nie „popisał” się czymś tak plugawym, jak Słonimski, który po ucieczce Miłosza wyzywał poetę w „Trybunie Ludu” od „sprzymierzeńca upiorów hitlerowskich”.

Interesująca jest anegdota powtarzana przez lata.
 Do Polski w latach 50. na konkurs chopinowski zapowiedziała przyjazd królowa Elżbieta. Do jej towarzystwa wytypowano Iwaszkiewicza. Oprowadzając królową po Warszawie weszli do kościoła, Iwaszkiewicz przeżegnał się. Na to królowa:
- Nie wiedziałam, że jest pan wierzący...
- Jestem wierzący lecz niepraktykujący.
- Myślałam, że jest pan komunistą...
- Jestem praktykującym lecz niewierzącym.

Iwaszkiewicz należał do nomenklatury świata kultury, wiedział, jaki stanowi atut – pisarz bezpartyjny, znający jezyki i znany na Zachodzie. Był  bezpartyjny, wiedząc, że to będzie wygodniejsze dla władzy i dla kolegów po piórze. Był dekoracją w powojennym życiu oficjalnym jako pisarz i intelektualista, artysta. Cieszył się autorytetem nawet wśród przeciwników.
W 1964 roku miał szansę stanąć na czele grupy literatów żądającej poszerzenia marginesu swobód. Nie musiał podpisywać listu 34, ale mógł stanąć w obronie szykanowanych. Andrzej Kijowski napisał:„34 uznało siebie za obywateli, Putrament i Iwaszkiewicz uważają się za poddanych”.
 Jako prezez ZLP nie zabrał głosu w czasie procesu politycznego Melchiora Wańkowicza w 1964 roku, który odbił się szerokim echem w Polsce jak i za granicą  (na ten temat nie ma w książce Marka Radziwona żadnej wzmianki).

Wyjazdy na Zachód były dla Iwaszkiewicza ucieczką od spraw krajowych, od polityki. Podtrzymywał  kontakty z przyjaciółmi mieszkającymi poza Polską. Interesujące są jego kontakty z Gombrowiczem, który liczył, że Iwaszkiewicz załatwi mu posadę szefa związanego z Warszawą Banco Polaco. Kiedy w 1969 roku ogłosił swoją korespondencję z Gombrowiczem, wybuchła wrzawa. Były tam prośby emigranta o wsparcie ze strony nowej władzy.
Krzysztof Masłon napisał w „Rzeczpospolitej”: „Był człowiekiem zapracowanym i wiecznie zajętym. Kierował redakcją „Twórczości”, przewodniczył Związkowi Literatów Polskich, pisał cotygodniowe felietony do „Życia Warszawy”, pracował nad kolejnymi książkami, robił ich korekty, na Stawisku przyjmował a to Sartre’a, to znów Rubinsteina, a bywało, że i głowy koronowane (królowa belgijska Elżbieta). Co roku jeździł do Włoch i na Sycylię, jak byśmy dziś powiedzieli – ładować akumulatory. Wymykał się zresztą ze Stawiska, gdy tylko mógł. Nie tylko za granicę – do Danii, Szwajcarii, Czech, ZSRR, ale i do ukochanego Sadomierza, nad którym załamywał ręce – bo też brzydł akurat”.

Interesujące jest, jakże dobrze odebrał październik 1956 roku. Napisał w Notatkach :
„Jakież to szalenie pocieszające, radosne, naprawdę intensywnie radosne. Tak wiele złego myślałem i mówiłem ostatnio o moim narodzie. A tu nagle taka niespodzianka wielkości”.
Po latach kolejno zachwycil się Edwardem Gierkiem.
Pod koniec życia, gdy Papież Polak został wybrany, zanotował w Dzienniku:
„z tego poniżenia,w jakim trzymali nas ruscy, niemcy, z tych szyderstw, w jakich trzymali nas żydzi amerykańscy, nagle ten splendor”.

Kilka miesięcy po śmierci Iwaszkiewicza powstała „Solidarność”, nie wiemy, jaki by pozostał zapis w Notatkach pisarza. W jego Dziennikach wraca pod koniec życia poczucie niespełnienia pisarskiego, i że zmarnował życie. Zmarł w 1980 roku w Warszawie w wieku 86 lat , w dwa miesiące po śmierci żony. Jak powiedziała córka, Maria: „Dzieliło ich wszystko: stanowiska, status finansowy, nawet erotyka. A jednak była to miłość, która przetrwała 57 lat. Po śmierci mamy w grudniu 1979 roku ojciec powiedział nam, córkom, że nie wyobraża sobie życia bez niej, i umarł dwa miesiące później. Kiedy trafił do szpitala, lekarz powiedział mi: to jest bardzo silny organizm, ale nie ma w nim już woli życia. I okazało się nagle, że to ta drobna, szczupła kobieta była całą podporą dla potężnego jak dąb Jarosława, choć wszyscy myśleli, że jest odwrotnie”.

„Nigdy nie podkreślałem polskości...przeciwnie chciałbym jak najbardziej być Europejczykierm. I jestem Europejczykiem”, cytuje pisarza Marek Radziwon.

Książka „Iwaszkiewicz. Pisarz po katastrofie” ma doskonale dobrane cytaty, jest mądra i przemyślana, zbliża minioną epokę. Zastanawiam się, jak daleko taki utalentowany pracowity pisarz zaszedł by w innych latach, nie wymagających uników, podtekstów. A może to złudzenie, może wciąż żyjemy, mimo braku wojny, w kolejnej trudnej epoce, w niełatwych czasach?



[1]  Jan Bończa-Szabłowski, Miłość Iwaszkiewiczów wydawała się niemożliwa, „Rzeczpospolita”, 20.08.2010





sobota, 6 lutego 2016

Karol Narocz Historia i ja Druga Bitwa o Monte Cassino i inne opowiesci

Karol Narocz, Historia i ja


"Był listopad. Alzatczyk zobaczył na stoliku fotografię, a przy niej bukiecik kwiatów, więc się zainteresował, kogo przedstawia. Halina powiedziała, że to marszałek Józef Piłsudski, a 11 listopada jest świętem narodowym. Dla udowodnienia swego patriotyzm żołnierz pobiegł po mundur i pokazał, jak sobie izoluje hitlerowską «wronę» od serca. Z wewnętrznej kieszonki odpiął kawałek materiału i zaczął rozwijać. Miał tam trzy papierki, a w nich schowane oddzielne kawałeczki wstążek: białej, czerwonej i niebieskiej, oraz igłę i nitkę. Wytłumaczył, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, naszyje to na mundurze, żeby każdy wiedział, że jest Francuzem" - dlaczego zaczynam tym cytatem? Bo jest różny od innych? Bo uświadamia nam, że żołnierz Wehrmachtu też był człowiekiem, niekoniecznie hitlerowcem? W każdym, rodzinnym wspomnieniu z II wojny światowej znajdziemy opowieść o... dobrym Niemcu? U moich wileńskich Dziadków, w zaścianku Trepałowo, rozklejał się Austriak. Ciekawe, że właśnie oni wracają w tych epizodach? Ta opowieść (o wiele dłuższa i zaskakująca) po raz kolejny uświadamia nam, że nie ma historii tylko białej i tylko czarnej. Zaczerpnąłem ją z książki Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm "Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści" (Wydawnictwa Iskry).

"W grobie było sześciu chłopców i dziewczyn. Krysia była jedyną kobietą w oddziale. Więc - już kres... I pewność. Nachyliła się nad zetlałymi resztkami. Wie nieomylnie - to nie Krysia. To nie jej układ rąk, to nie Krysia [...]" - to cytat z M. Wańkowicza*. Bo tą ważną książkę otwiera opowieść "Ostatnie dni Krystyny Wańkowiczówny - opowieść «Gryfa»". I jest zdjęcie, podpisane: "Krystyna, ps. «Anna», córka Zofii i Melchiora Wańkowiczów". Młoda dziewczyna patrzy przed siebie. Uśmiecha się? Nie wiem. Włosy spięte w dwa warkocze. «Gryf», to późniejszy generał Janusz Brochwicz Lewiński (ur. 17 IX 1920 r.). To, co nie udało się M. Wańkowiczowi spełniła jego była osobista asystentka i sekretarka Aleksandra Ziółkowska-Boehm. Spotkali się w 2010 r.: "«Gryf» wspominał Krysię ze wzruszeniem. Mówił, że wywarła na nim duże wrażenie jako dzielny, prawy człowiek. [...] Towarzyszył jej w ostatnich dniach życia. Widział ją poległą i on ją pochował. Jej śmierć ciężko przeżył". O tym jest ta książka - o spotykaniach z ludźmi, którzy widzieli... którzy walczyli... którzy nie mogli po 1945 r. wrócić do swych gniazd... którzy tułactwem swym płacili za wierność Rzeczypospolitej. Ale tej bez Sowietów i narzuconego przez ich bagnety reżimu!...
To ważna książka dla poznania i zrozumienia wygnanego, zdradzonego przez Aliantów pokolenia! Historia Krystyny "Anny" Wańkowiczówny, to jedna z wielu, jakie tu poznajemy, jakie nas wzruszają, jakie stają cząstką zbiorowej pamięci o tych, co padli. Tytuł może nas lekko zwieść? Dużo o powstaniu warszawskim. "Po przebiegnięciu Świętokrzyskiej odczekaliśmy wybuch na rogu Moniuszki i wtedy pędem ruszyliśmy na południe. Gdy przecinaliśmy ulicę, nastąpił nieprzewidziany strzał w to skrzyżowanie. Ja byłem ostatni. Pocisk uderzył w resztki kamienicy z lewej strony i stoczył się po stromym gruzie. W biegu przeskoczyłem nad wpadającym mi pod nogi niewypałem" - wspominał Wiesław Chrzanowski.

Wstrząsające są wspomnienia Haliny Chrzanowskiej, żony Wiesława. Walczyła na Ochocie. Zbierała rannych:"Zobaczyliśmy w trawie leżącego rannego. Miał otwartą ranę na brzuchu, widoczne były wewnętrzne organy. Płakał i błagał, by go zastrzelić. Uszliśmy kawałek z noszami, mój kolega zatrzymał się. Wrócił i strzelił do rannego".  Czy ten obraz burzy nasze idealizowane kadry AD '44? Może wreszcie jest czas, aby odmitologizować powstanie i w ogóle II wojną światową. Jestem zdania, że podobna relacja buduje prawdziwy obraz walk i psychiki żołnierzy Armii Krajowej. Jestem zdania, że pani Halina Chrzanowska zdobyła się na ogromną odwagę, że uratowała dla nas ten epizod, że nie zabrała go ze sobą, nie zataiła. Przeżycia z obozu koncentracyjnego wRavensbrück możemy skonfrontować z tym, co opowiedziała pani Alicja Gawlikowska Świerczyńska**. "Obrazy obnażonych ciał ludzi ciężko chorych, które wraz z innymi więźniarkami nosiłam i układam na stosach, całymi latami mnie prześladowały i teraz jeszcze mocniej wracają" - pada we wspominaniach. Wstrząsająca jest świadomość, że los połączył Halinę i Wiesława, ale dzieli ich nigdy nie opowiadana historia: "Byliśmy jakby sami ze swoimi doświadczeniami. Wiesław wiedział, gdzie byłam, ale nie znał moich przeżyć". Powinniśmy czuć się wyróżnieni, że zaproszono nas do tych wspomnień? Pora się obejrzeć dookoła. Może jeszcze ktoś obok nas pamięta, zdobędzie się na wspomnienie, wzbogaci nas i nauczy rozumienia historii?...

Może być zaskoczenie odnalezienie takich słów Zofii Korbońskiej, żony Stefana (Delegat Rządu na Kraj) o... współczesnej Polsce: "Jaka jest moja wizja Polski? Chciałabym, żeby Polska stała się praworządna, żeby zapanował w niej ład wewnętrzny, a znikła «poprawność polityczna» [...], żeby przestał królować w niej oportunizm, a wrócił patriotyzm, czyli żeby świat polski odzyskał duszę. [...] Rządzą teczki. Ale kto je stworzył i po co?". Proszę znaleźć odpowiedź na to i inne pytania. Potraktujmy ten głos, jako świadectwo troski i zainteresowania krajem przez Polaków rozsianych po całym świecie? Aleksandra Ziółkowska-Boehm cytuje m. in. listy małżonków Korbońskich do siebie. Bardziej zaskakującym jest zapewne ten, który odczytano na pogrzebie Zofii Korbońskiej, zaczynał się tak: "Drodzy Przyjaciele! Nie myślcie, że piszę do Was z za grobu. Wprawdzie list ten otrzymacie już wtedy, gdy będę patrzyła na Was z nieba (mam nadzieję?), ale piszę go za życie jeszcze, gdyż czuję lodowaty oddech Kostusi na swoich plecach [...]". Autora tego niezwykłego listu zmarła w 16 VIII 2010 r. i została pochowana w Świątyni Opatrzności Bożej w Warszawie, u boku męża.
Osobiście zaskakuje mnie jedno ze wspomnień pani Beaty Chomicz: "Byłam w trzeciej klasie, gdy pojechaliśmy na wycieczkę do Wilna. Było to po wielkiej powodzi, która zalała miasto. Woda wdarła się nawet do katedry. W bocznej kaplicy z lewej strony na wysokich katafalkach stały trzy królewskie trumny wyniesione z podziemi. w jednej z nich były szczątki Barbary Radziwiłłówny". Tu wtrąca swoje grosze i podpowiem, że należy koniecznie sięgnąć do wspomnień nieodżałowanej pamięci pana  dra Stanisława Lorentza***. To są te opowieści, których "po tytule" książki po prostu nie spodziewamy się znaleźć. A są! Ogromną jej wartością są liczne zdjęcia rodzinne, wojenne, z emigracji. Jest możność przeczytania wpisu w pamiętniku pani Beaty z 29 sierpnia 1939 r.: "Beatko, pamiętaj, że czeka nas wojna w obronie niepodległości i honoru, a w tej wojnie wszyscy będziemy żołnierzami". Jako mieszkanka kresowego Wołożyna była świadkiem agresji sowieckiej: "Nagle usłyszeliśmy łomot na końcu ulicy - wjeżdżały czołgi. Mnie, naiwnej, nawet do głowy nie przyszło, że są to czołgi wroga, ale gdy zbliżały się do nas, spostrzegłam, że stojąca po drugiej stronie ulicy grupa Żydów ożywiła się, podskakuje, wyrzuca w górę czapki i krzyczy: hura! W otwartych włazach czołgów zobaczyłam obcych żołnierzy w czapkach z czubem i z dużą czerwoną gwiazdą". Jak nieprawdopodobieństwo brzmi wspomnienie o zamieszkaniu w domu rodziców pani Beaty... Leopolda Skulskiego, byłego premiera. Tam też został przez sowieckich okupantów aresztowany i wywieziony do Brześcia Litewskiego. Mamy faksymilia listu pani Janiny Skulskiej pisany z Warszawy do rodziców pani Beaty. To właśnie z tejże wspomnień zaczerpnąłem cytowane spotkanie z Alzatczykiem w mundurze Wehrmachtu.

Gdzie tu Monte Casino? - niecierpliwi się gimnazjalistka, która ma do wykonania zadanie domowe i wybrała książkę pani   Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm "Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści" i próżno szuka dzielnych żołnierzy II Korpusu Polskiego? Tak, to prawda owe "...inne opowieści" na razie dominują. To, że o niektórych nie wspominam (np. rzeź wołyńska) nie wynika z mego nie-zainteresowania? Chcę, za każdym chyba razem to robię, wyłuskać zaskoczenia, jakie odnajduję na kartach kolejnej książki. Nie będę oryginalny, ale mogę tylko wystawić kolejną LAURKĘ wydawnictwu! Wielu może się od ISKIER uczyć, jak należy wydawać książki historyczne! Pewnie, że serce żywiej bije, kiedy odnajduję bliskie lub ważne kresowe "stanice": Wilno, Grodno, Czortków, Stanisławów, Pińsk, Oszmiana. Jakie to zaskoczenie, kiedy znajduje się własne, życiowe motto, według którego żyję od 1977 r.: VERBA VOLANT, SCRIPTA MANENT! I  cytat z listu pana Rudolfa Falkowskiego do Autorki (Montreal, 21 VII 2009), kiedy wspominał 1939 r.: "Pozostał jakiś nieokreślony żal, że to tak się skończyło. Ale jakoś przebrnąłem, wskrzesiłem wszystkich i usunąłem wszystko czego nie chciałem zostawić w dzienniku. Przekonałem się, że ludzie nie bardzo wierzą faktom, alej jeśli ten fakt zostanie podany w smacznym fikcyjnym sosie, połkną bez kłopotu". Bezcenne są cytowane fragment pamiętnika R. Falkowskiego, lotnika Dywizjonu 303. Odnajdziemy zaskakującą życiową zasadę: "Jak Niemcowi i  Anglikowi nie obijesz mordy, to nigdy twoim przyjacielem nie zostanie". Wart przytoczenia jest fragment zapisu z 22 VI 1943: "Dziś odwiedził nas prezydent Raczkiewicz. Staliśmy w szeregu. [...] Postawą przypominał prezydenta Mościckiego. Przeszedł przed szeregiem i do końca powoli cofał się, podając rękę żołnierzom. Zagadywał, pytał: skąd? jak długo? I uważnie słuchał. Biła od niego bezpośredniość; ot. pogaduszki przy piwie ze starymi znajomymi".
"Zdobycie Widma, jak i cała walka Polaków, związała na tyle siły nieprzyjaciela dokoła Monte Cassino, ze w tym czasie udało się brytyjskiemu korpusowi pomyślnie sforsować rzekę Liri [...]" - wreszcie pada uświęcone krwią kresowej i karpackiej Monte Cassino. Dalej czytamy: "Dzięki bohaterstwu polskich żołnierzy i ich poświęceniu dla wspólnej alianckiej sprawy, dla Polski, udało się pokonać wroga, zdobywając uznanie alianckiego dowództwa" . To fragmenty z wywiadu z podchorążym Zdzisławem Starosteckim. Proszę uważnie przeczytać, jak... walczono o prawdę o Monte Cassino między... sobą, weteranami. Ale ja chcę przywołać inny fragment wspomnienia. Kolejna historyczna niemożliwość? "...ujrzałem na ścieżce przed nami leżących dwóch naszych rannych saperów. Wyskoczyłem natychmiast z podręczną apteczką, ale widząc poważną ranę brzucha jednego z nich, poczułem się bezradny ze swoimi kilkoma bandażami. Ranny był półprzytomny. Kiedy uniosłem głowę, spostrzegłem w skałach ponad nami wynoszony szybkimi ruchami znak Czerwonego Krzyża. Obok ukazał się hełm niemieckiego żołnierza. Przywołujący ruch mojej ręki skłonił go do zejścia i wkrótce opatrywaliśmy wspólnie rannych. Niemiec miał doskonale wyposażony zasobnik i rutynę wyszkolonego sanitariusza. Kiedy założyliśmy rannym opatrunki, zamknął swoją walizkę i bez słowa się oddalił. Oszołomiony tym niezwykłym wydarzeniem zdążyłem krzyknąć: - Danke!, zanim zniknął w skalnym rumowisku. Nie oglądając się, uniósł rękę w odpowiedzi". Zawsze w takich chwilach tłumaczę swoim uczniom: gdybym to wymyśli, to powiedzielibyście,  że to kicz i melodramat! Jak widać życie plecie swymi nićmi... I pojąć tego, ani ogarnąć logiką nie da się! Spodziewaliście się takiej historii? Bo ja - nie.
Jeśli ktoś zastanawia się skąd wziął się tytuł książki, to ma na to cały rozdział (z niego wszystko, co wypełniło poprzedni akapit) "Czołgi na Widmie, czyli druga bitwa o Monte Cassino". Smutne, że jednak wspólna walka, ustalanie kto i na ile de facto był bohaterem - dzieli? Bogata korespondencja. Zaskakujące wnioski. Trochę gorzka lektura? Chce się za klasykiem rzec: "a to Polska właśnie"? Dobrze, że pani Aleksandra Ziółkowska-Boehm ukazuje nam TEN świat. BUNT - wśród żołnierzy II Korpusu? Chciałbym móc zamknąć oczy i tego nie widzieć? Może niepotrzebnie sięgnąłem po  "Drugą bitwę o Monte Cassino i inne opowieści"? Nie wiedzieć, to żyć w nieświadomym świecie ułudy?... "Rozpoczął bunt kapral Adam Piwiński z Polski, z Borysławia, kierowca czołga podporucznika Kochanowskiego, po tym ja - jako drugi kierowca czołga i operator przedniego karabinu maszynowego - poparłem Piwińskiego. Jako trzeci przyłączył się do nas młody żołnierz, który przyszedł z junaków z Egiptu i był w naszym czołgu operatorem radiowym" - to z cytowanego listu jednego ze świadków. W innym liście czytamy: "Starostecki nawet zaprzecza teraz, że nie było w naszym czołgu «buntu», że Wańkowicz pisał nieprawdę, że to tylko było malutkie nieporozumienie. Dobre mi malutkie nieporozumienie, gdzie dowódca plutonu a zarazem naszego czołgu grozi użyciem broni bocznej przeciwko swojej załodze".



Książka pani Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm "Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści", to cenny głos w rozumieniu czym naprawdę była II wojna światowa, jaką cenę za jej skutki zapłacił nasz umęczony i doświadczony Naród. Chyba nie znajdę rodziny, w której nie znaleźlibyśmy śladów po jej weteranach.  To pokolenie odchodzi na naszych oczach. Wśród moich krewnych, członków z rodzinami skoligaconych, którzy z bronią w ręku walczyli - nie ma już nikogo. Wkrótce nie będzie już kogo zapytać, jak był naprawdę. Tym bardziej "Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści" staje się dokumentem, źródłem dla nas, którzy nie stawali przed wyborami lat 1939-1945. Stawiam swój egzemplarz m. in. obok dwóch wydań "Monte Cassino" - to z 1957 i to z 1989.”

Karol Narocz, Historia i ja

Kurier Plus, Wywiad Andrzeja Józefa Dąbrowskiego



KURIER PLUS

Nowy Jork, 6 lutego 2016




„Lubię podzielić się swoimi pasjami i fascynacjami”


Z pisarką Aleksandrą Ziółkowską-Boehm 


rozmawia Andrzej Józef Dąbrowski


Czytelnicy polscy i polonijni znają i lubią twoje książki wydane w języku polskim. Mniej im znane są twoje publikacje wydane po angielsku. Przypomnijmy je: ”Dreams and Reality”, „The Roots Are Polish”, “Open Wounds – A Native American Heritage”, “On the Road with Suzy: From Cat to Companion”, “Kaia, Heroine of the 1944 Warsaw Rising”, “The Polish Experience through World War II. A Better Day Has Not Come”, “Melchior Wańkowicz Poland's Master of the Written Word”, “Polish Hero Roman Rodziewicz Fate of a Hubal Soldier in Auschwitz, Buchenwald, and Postwar England”, “Ingrid Bergman and Her American Relatives”, “Senator Stanley Haidasz. A Statesman for All Canadians”. “Love for Family, Friends, and Books”. Jest to niebagatelny dorobek; niewielu pisarzy może pochwalić się podobną liczbą publikacji. Które z nich miały najlepszy oddźwięk u czytelnika amerykańskiego, czy może szerzej – czytelnika nie-polskiego? 

Książkę na temat amerykańskich Indian „Open Wounds A Native American Heritage” sponsorowali Apacze. Miała recenzje w pismach indiańskich. To poparcie Indian ogromnie cenię. Nie-Indianin, jak np. John R.Alley z Utah State University napisał: “I was intrigued by Aleksandra Ziolkowska-Boehm’s observations of American history, Native Americans, and Indian country. The fact that they are the views of a well-educated European with a well-developed interest in such subjects, rather than of a scholarly expert or an American insider, Indian or not, adds another dimension of interest to them”. 

Książka o podróżowaniu z kotką Suzy „One the Road with Suzy. From Cat to Companion”, którą mi wydało uniwersyteckie wydawnictwo „Purdue”, miała kilka dodruków. Dostałam listy czytelników pytające np. czy się odnalazł kot Claude, który zaginął w czasie, gdy robiłam korektę i dopisałam na końcu, że go wciąż szukamy.

Książki na temat polskich losów - ludzi, których życie naznaczone zostało drugą wojną, mają interesujące głosy od nie-Polaków. Nabywają je amerykańskie biblioteki uniwersyteckie, także np. w Nowej Zelandii, Australii czy HongKongu. Dwie mają drugie wydanie, w miękkiej okładce. Wydawca napisał mi, że docenia, iż piszę bez komentarzy, bez pouczeń, spokojnie podając fakty i przywołując obrazy wywózek, obozów zagłady, Katynia, Powstania Warszawskiego. I że czytelnik jest głęboko poruszony.

Na temat moich książek pisał (cytowany jest na tylnych okładkach) Zbigniew Brzeziński, a także historycy i autorzy amerykańscy: Neal Pease, Stanley Cloud i Lynne Olson (autorzy tłumaczonej w Polsce książki „Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski”), Stanley Weintraub, Bruce E. Johansen, John R.Alley, Matt DeLaMater (autor książek o Napoleonie), Terrence O’Keeffe, Karl Maramorosch, Brytyjczyk Christoph Mick; polskiego pochodzenia historycy, jak Piotr S. Wandycz i Anna M. Cienciała, autorzy: Ewa Thompson, Jerzy R. Krzyżanowski, Charles S. Kraszewski (także tłumacz i poeta), Irene Tomaszewski, Leszek Adamczyk, Florence W. Clowes, Mary Lanham.

  
Czy czytelnik amerykański zna fakty z historii II-iej Wojny Światowej, o których piszesz, czy poznaje je dopiero z Twoich książek?

- Większość ludzi w Stanach nie wie, że były dwa powstania. Ci, co czytają o Powstaniu Warszawskim 1944 roku, myślą, że chodzi o Powstanie w Getcie 1943 roku, bowiem było ono nagłaśniane w książkach i w filmach. Amerykanie proszą mnie o opinię, rekomendacje. Np. na tylnej okładce książki o Powstaniu Warszawskim „Rising Hope” autorka Marie Sontag umieściła moją wypowiedź. W „Polish Hero Roman Rodziewicz Faste of a Hubal Soldier in Auschwitz, Buchenwald and Postwar England” pokazuję, że w Auschwitz również byli Polacy-chrześcijanie, w „The Polish Experience throught World War II. A Better Day Has Not Come”, gdzie jedną z bohaterek jest niezwykła Wanda Ossowska, pokazuję, jak ratowano Żydów w ekstremalnie trudnych warunkach. Angielskojęzyczny czytelnik może poznać te tematy bez sięgania po historyczne rozprawy.

Którzy z Twoich bohaterów przemawiają najmocniej do nie-polskich czytelników?

-Bohaterka książki „Kaia Heroine of the 1944 Warsaw Rising” i Roman Rodziewicz, bohater „The Polish Experience through World War II. A Better Day Has Not Come”, Pokazuję ich całe życie, dzieciństwo Romana w Mandżurii, Kai na Syberii, i potem dalsze losy. Wielu czytelników utożsamia się z opisywanymi skutkami historycznych polskich dramatów, piszą mi, że są poruszeni. Wstęp napisał Bruce E.Joahnsen, autor wielu prac, profesor Uniwersytetu w Nebrasce. Przytoczę dwa głosy. Zbigniew Brzeziński napisał: “A remarkable and highly personal account of the human suffering the victims of both Hitlerism and Stalinism had to endure … beyond comprehension of most Americans.” Stanley Cloud i Lynne Olson, autorzy przetłumaczonej w Polsce książki ”Sprawa honoru, Dywizjon 303 Kościuszkowski”, napisali:“Aleksandra Ziolkowska-Boehm has written on a wide variety of subjects. But she writes with particular feeling when describing, as she does in this new book, the heroism and suffering of Poles during the Second World War. These are stories that must be told -- and she tells them very well, indeed”.

Twoje książki ukazały się także w Kanadzie.

Trzy dotychczas. Na napisanie pierwszej „Dreams and Reality” dostałam stypendium z Ministerstwa Kultury Ontario. Pokazałam w niej emigrantów polskich na przestrzeni lat. Przywołałam np. znanego dziennikarza radiowo-telewizyjnego polskiego pochodzenia Petera Gzowskiego, byłego polskiego konsula Tadeusza Brzezińskiego (ojca Zbiniewa), Janusza Duksztę, lekarza, członka partii NDP, i wielu innych. Według oczekiwań, miałam  pokazać emigrantów, którzy dużo osiągnęli, jak i tych, którzy z różnych przyczyn nie są zadowoleni. Aby powstała pełna mozaika i obraz prawdziwy.

Kolejno w Toronto ukazał się mój zbiór wywiadów z Kanadyjczykami i Amerykanami polskiego pochodzenia zatytułowany „The Roots Are Polish”. Wśród rozmówców byli m.in. generał Donald Kutyna, profesor Andrew Schally, Zbigniew Brzeziński, Jan Nowak-Jeziorański, Marek Jaroszewicz, Zdzisław Przygoda, Charles S. Kraszewski, Czesław Miłosz, Issac B. Singer. Wstęp do książki napisał generał kanadyjski Bruce J. Legge. Napisał m.in., że „Ziolkowska’Boehm’s remarkable book sparkles with being Polish”.

W 2014 roku w Montrealu ukazała się książka ”Senator Stanley Haidasz A Statesman for All Canadians”. Na tylnej okładce napisali opinie m.in.: premier Kanady Stephen Harper, szef parti liberalnej Michael Ignatieff i senator Art Eggleton. Cieszę się, że publikacja ta, starannie wydana, trafi do blibliotek i zostanie ślad po szlachetnej postaci, jaką był senator Haidasz. Swoją polskość nosił on z dumą jak sztandar.

Jak czytelnik amerykański odbiera wielobarwną postać Melchiora Wańkowicza?

-Wydawca długo się zastanawiał, czy wydać książkę “Melchior Wańkowicz Poland's Master of the Written Word”, w końcu zdecydował się, kiedy nazwałam Wańkowicza „polskim Hemingway’em” ze względu na osobowość, popularność i tematykę jego książek. Poprosił mnie, by w książkę wpleść także anegdoty i napisać o swojej pracy dla pisarza. Chciał dodać „personal touch” do sylwetki pisarza tak popularnego w swoim kraju i nieznanego w kręgu czytelników języka angielskiego.

Jak postrzegasz go po latach? Czy odkrywasz w nim jeszcze coś nowego? Czy jest coś jeszcze w jego archiwum, czego dotychczas nie znamy?

- Chyba mnie już nic nie zaskoczy, jeżeli chodzi o autora „Bitwy o Monte Cassino”.
W 16-tomowej serii „Dzieła wszystkie”, którą pod moją redakcją wydało wydawnictwo Prószyński, pisałam do każdego tomu posłowia, pokazywałam „dzieje ksiązki”. Po raz pierwszy opublikowane zostały reportaże z Wołynia, poruszana jest sprawa mordów wołyńskich, tematyka żydowska, na które to tematy pisarz wcześniej nie znajdywał wydawcy. Wydana została jego „Korespondencja z Giedroyciem”, dwa tomy listów z żoną, z córkami. Dotychczas nieopublikowane zostały m.in. pojedyńcze, niedługie korespondencje.

W Polsce masz wielu wiernych czytelników.

-„Zbieram” ich od 40 lat. Starsi pamiętają moje książki o Wańkowiczu, młodzi o Indianach, inni o kotach czy o Ingrid Bergman. Mam także czytelników, którzy interesują się moimi książkami na temat polskich losów, jak: „Kaja od Radosława”, „Lepszy dzień nie przyszedł już”, „Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści”, „Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon”. Wydane są przez znane dobre firmy wydawnicze - Iskry, PIW, Muza, Prószyński i S-ka. Jedna z tych książek dostała nagrodę „Książki roku”, wszystkie mają interesujące recenzje krytyków, czytelnicy piszą o nich na blogach. Chcę przywołać np. Beatę Bednarz i jej interesujący blog „Szczur w antykwariacie”.

Które książki były Twoim największym polskim sukcesem?

-Chyba pierwsza „Blisko Wańkowicza”... Miała 3 wydania, 100 tysięcy nakładu. Wspominane „Podróże z moją kotką” miały dwa nakłady, podobnie autobiograficzna „Ulica Żółwiego Strumienia”. Dobrze się miewają inne także książki, co ogromnie mnie cieszy.

Jak odebrana została w Ameryce książka o Ingrid Bergman i jej amerykańskich krewnych? W Polsce przyjęto ją z uznaniem jako prywatny portret wielkiej aktorki. Sam recenzowałem ją z dużą przyjemnością.

- Amerykanie się nią także interesują, książka ma kolejny dodruk. Pewne fragmenty mają oddźwięk, który mnie wręcz zadziwia...

Czy jesteś usatysfakcjonowana odbiorem “Love for Family, Friends, and Books” będącej  tłumaczeniem wspomnianej autobiografii „Ulica Żółwiego Strumienia” wydanej w Polsce w 1993 roku.

-Ta książka w Ameryce ukazała się niedawno. W amerykańskiej wersji zmieniłam nieco formę. Miała dwa wydania polskie i pozytywną reakcję krytyki i czytelników. „Ulicę Żółwiego Strumienia” napisałam dwa lata po wyjściu za mąż za Normana Boehma, uczyłam się powoli Ameryki i Polska się jakby oddalała. Nie chciałam odsunąć „na potem” tylu spraw, ludzi, wspomnień. Pisałam o swoim dzieciństwie i młodości, które z oddali stawały się jeszcze droższe. Przypomniałam swój pobyt w Kanadzie. Bezpośrednim impulsem była nagła śmierć ojca w 1992 roku, o czym w książce piszę.
Jak Bóg pozwoli, kiedyś napiszę o moich latach po 1992 roku. O moich amerykańskich znajomych i przyjaciołach, o moim tu życiu. O książce napisało już do mnie kilka osób, m.in. Jesse Flis, wieloletni członek Parlamentu Kanadyjskiego, że czytając ją, czytelnik chciałby sprawdzić, czy czasem nie ma polskich korzeni; że jestem „ambasadorem” Polski, Kanady i Stanów Zjednoczonych. Audrey Topping, autorka cennych książek m.in. o Tybecie czy Chinach (np.”China Mission”) napisała pięknie, jak ujęło ją wspominanie mojego dzieciństwa, rodziny i przyjaciół, ukochanie zwierząt, miłość do książek. Wpoił mi ją mój wspomniany ojciec, Henryk, miłośnik historii, który dawał nam do czytania „odpowiednie książki w odpowiednim wieku”.

Czytelnik polski był ujęty twoją miłością do kotów widoczną w opowiadaniach o nich w tomie „Podróże z moją kotką”, czy ta miłość udzieliła się także zagranicznym czytelnikom?

- Miłośnicy kotów są wszędzie, ten temat jest nośny i nie ważne, czy chodzi o koty polskie, amerykańskie czy meksykańskie – wielbiciele tych zwierząt chcą o nich czytać.
Kotka, którą nazwaliśmy Suzy, sama przyszła do naszego domu w Houston w Teksasie,  ujęła swoim wdziękiem, urodą i swoistą szlachetnością. A także oddaniem, które zazwyczaj oferuje pies, nie koty.

Poza Wańkowiczem fascynował Cię także m.in. Szymon Kobyliński, świetny karykaturzysta i rysownik. Czy wpłynął jakoś na Twoje postrzeganie ludzi, spraw i zjawisk?

- Dzięki niemu napisałam książki osobiste. Myślę, że nie „prywatne”, ale właśnie osobiste. Szymonowi Kobylińskiemu zawdzięczam książki wspomnieniowe, takie jak „Ulica Żółwiego Strumienia” czy „Podróże z moją kotką”. Pisał do mnie po ukazaniu się „Ulicy”: „Nareszcie książka prawdziwie oleńkocentryczna, gdzie mamy co prawda, jak Pan Bóg przykazał, realiów światowych mrowie, ale w opowieściach konkretnej Oleńki”. Po śmierci Szymona obie z jego żoną Danusią, postanowiłyśmy opublikować tę korespondencję, która jest zazwyczaj „o czymś, nie o kimś”. Książka nosi tytuł „Nie minęło nic, prócz lat”.

Jak należy rozumieć tytuł książki „Druga bitwa o Monte Cassino”?
Pisałaś w niej o Polakach żyjących jeszcze niedawno wśród nas w Ameryce, m.in. o Zofii Korbońskiej, Zdzisławie Starosteckim, Janie Nowaku-Jeziorańskim. Kto z nich wywarł na Tobie największe wrażenie?

-Największym najdłuższym tekstem w tym tomie jest tytułowa opowieść oparta na relacji Zdzisława Starosteckiego, który po latach opowiedział swoją wersję zdobycia „Widma”. Brzmiała ona inaczej, niż wersja przekazana Wańkowiczowi przez jego dowódcę Jana Kochanowskiego, utrwalona w słynnej „Bitwie o Monte Cassino”. Rozmowę ze Zdzisławem Starosteckim wydrukowałam w paryskich „Zeszytach Histrycznych”. Jerzy Giedroyc został zasypany listami od byłych żołnierzy Drugiego Korpusu, poirytowanych przypomnieniem wydarzeń, których - w ich przekonaniu - nie powinno się przypominać. Kwestionowali także jego prawdomówność, ale Starostecki odnalazł świadka tej sprawy, zastępcę dowódy szwadronu,Tadeusza Trejdosiewicza. Mimo wszystko, doszło niemal do wojny między nim i kolegami. Widząc, że w Muzeum Sikorskiego w Londynie zebrało się kilka teczek materiałow na ten temat, postanowiłam opisać swoją wersję powstania wywiadu. Ceniłam ogromnie Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który notabene w swej książce ”Polska droga do NATO cytuje listy moje i mojego męża. Z Zofią Korbońską byłam zaprzyjaźniona, wprowadziła mnie do zamkniętego grona „Fundacji im. Stefana Korbońskiego”. Planowałyśmy napisać „wywiad - rzekę”, zaczęłyśmy rozmowy, ale śmierć pani Zofii je przerwała. W „Drugiej bitwie o Monte Cassino i innych opowieściach” opublikowałam część naszych rozmów, które zdążyłam autoryzować.

Z których swych książek jesteś najbardziej zadowolona?

-Może z indianskiej”Otwarta rana Ameryki”, cieszę się, że zrealizowałam ten projekt. Dość długo, bo aż dziesięć lat się z tym tematem zmagałam. Cenię książki pokazujące polskie losy. Uważam to za zaszczyt, że mogłam niektóre historie utrwalić. Tak bardzo są powikłane tragiczne, bolesne i piękne, nasze polskie dzieje, nasza historia. Cenię książkę „Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon”, którą  niedawno wznowił mi PIW.

Czy jest jakiś główny cel, który przyświeca Twemu pisarstwu?

- Lubię podzielić się swoimi pasjami i fascynacjami. Jak mówię: emocje popychają mnie do pisania, odkładam tekst i po jakimś czasie, jak się „uleży” wracam i go cyzeluję.
Lubię opowiedzieć o czymś, co mnie zastanowiło, poruszyło, oczarowało, przygnębiło, czy przybiło. Pokazanie czyjejś pięknej postawy może podnieść na duchu i dodać nam wszystkim odwagi.

Jakie książki zamierzasz jeszcze napisać, poza wspomnianym dalszym ciągiem autobiogtrafii?

- Jak czasami mówię: oby mi życia starczyło na napisanie książek, które chciałabym jeszcze napisać...aby zdrowie dopisywało, ład był dookoła, i aby Bóg pozwolił.