poniedziałek, 27 lutego 2017

Nie tylko o Wankowiczu Julita Karkowska wywiad







"Przegląd Polski" - dodatek literacki do Nowego Dziennika, 
Nowy Jork



rozmawia Julita Karkowska

Można sądzić, że zamierzała pani zająć się pracą naukową. I pracę magisterską, i rozprawę doktorską pisała pani o Wańkowiczu. A po doktoracie prosta droga właśnie raczej do pracy naukowej czy naukowo-dydaktycznej. Tymczasem pani z tej drogi zdecydowanie zboczyła w stronę literatury.
Mówimy o okresie, kiedy miałam 29 lat i obroniłam na Uniwersytecie Warszawskim doktorat. W czasie studiów drukowałam różne teksty w łódzkiej prasie, pisywałam też w prasie literackiej. Po obronie doktoratu życie nasunęło mi różne możliwości i wybory i poszłam drogą literacką, nie naukową, zaś uzyskany tytuł naukowy pomógł mi po latach np. w uzyskaniu tutaj, w USA, stypendium Fulbrighta czy wcześniej w Polsce Fundacji Kościuszkowskiej.
Warsztat naukowy nabyty przy pisaniu doktoratu ułatwia mi pisanie niektórych moich książek. Np. w poświęconej Indianom Otwartej ranie Ameryki podpieram się rozmaitymi źródłami, podobnie robię w tryptyku historycznym Z miejsca na miejsce, w cieniu legendy HubalaKaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża i Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon. Są to opowieści historyczne o losach pojedynczych ludzi, którymi historia miotała w różne strony. Stosunkowo lekkie w czytaniu książki (bardzo się staram, by były takie właśnie) mają jednak odnośniki, przypisy, zaplecze historyczne, bibliografię.
Nie wykorzystuję warsztatu naukowego we wszystkich książkach, bo np. wPodróżach z moją kotką czy w Ulicy Żółwiego Strumienia już nie. Prowadzę w nich luźną, ale świadomą i podporządkowaną rygorom własną narrację.
Melchior Wańkowicz miał bardzo silną osobowość jako człowiek i jako twórca. Czy nie bała się pani, że zdominuje pani sposób widzenia świata i zaciąży nad pani własną twórczością?
Niczego się nie bałam. Poznałam Wańkowicza jako studentka 4. roku polonistyki, w ogóle znałam pisarza jedynie dwa lata i 4 miesiące, w tym był okres studiów i półtora roku pracy jako jego asystentka i sekretarka. Kiedy zmarł, miałam ledwie 25 lat i już rozpoczęty doktorat. Niebawem po śmierci pisarza krakowskie Wydawnictwo Literackie zwróciło się do mnie z pytaniem, czy nie napisałabym książki wspomnieniowej o Wańkowiczu. Napisałam ją w 6 miesięcy, została wydana szybko i ładnie. Miała wiele recenzji, była komentowana i bardzo popularna, ukazały się 3 wydania, w sumie ponad 100 tysięcy nakładu.
Wątek wańkowiczowski oczywiście często się przewija w moim pisaniu. Mówię "oczywiście", bo był to mój obowiązek i dług do spłacenia, skoro pisarz mnie - młodziutkiej wtedy asystentce - zapisał swoje archiwum. Napisałam trzy książki poświęcone jego życiu i twórczości, wydaję tomy z jego korespondencją, prowadzę serię dzieł zebranych w wydawnictwie Prószyński i S-ka. Piszę do każdego tomu posłowia, prezentuję nieznane materiały z archiwum.
Okazało się także, że musiałam Wańkowicza raz po raz bronić, co trwa do dzisiaj, ponieważ pojawiają się różni ludzie, którzy chcąc pogrążyć znanych twórców wymyślają jakieś dziwne teorie.
Znam doskonale twórczość Wańkowicza i koleje jego losu, nie ma w jego życiu niczego ciemnego, nie wplątał się w żadne układy polityczne. Był człowiekiem uczciwym, ale też człowiekiem sensownych kompromisów, która to cecha uważana jest np. w USA jako dodatnia.
Pisarz po powrocie do Polski w 1958 r. zgodził się na skróty w Bitwie o Monte Cassino. Dzięki tej książce ugruntowana została powojenna legenda bitwy. Jego książki sławiące bohaterstwo żołnierza polskiego przynosiły pokrzepienie, a on sam dawał przykład niezależnej postawy. Po procesie politycznym w 1964 r. dla wszystkich ludzi uosabiał odwagę cywilną i niezależność sądów.
Wańkowicz mówił, że nie jest beletrystą, cytuje pani w książce jego wypowiedź: "Dopiero gdy dostanę fakt, on obrasta, rozkwita w syntezy, porównania, analogie. Fakt jest dla mnie katalizatorem dla wyobraźni". Jak ten proces twórczy przebiegał?
Uczestniczyłam tylko w powstawaniu Karafki La Fontaine'a, ostatniego dzieła pisarza, które rozrosło się do dwóch tomów (Wańkowicz zadedykował mi drugi tom). To książka niejako warsztatowa, w której pisarz dzieli się swoimi spostrzeżeniami, doświadczeniem wielu lat, zastanawia, czym jest talent, czym jest proces twórczy.
Czyli nie byłam świadkiem powstawania jego słynnych reportaży, jak np. była Zofia Górska (później Romanowiczowa), która pracowała jako jego sekretarka przy pisaniu Bitwy o Monte Cassino. Wańkowicz jej bardzo pomógł i zaważył na jej losie, o czym pięknie napisała w powieści Sono felice (Londyn, 1977 r.). Wyrosła z niej beletrystka, nie reporterka.
Myślę, że Wańkowicz lubił wyzwalać w wybranych osobach twórcze umiejętności, kreatywne spojrzenie. Tak zachęcił do pisania m.in. swoją młodziutką córkę Martę-Tili i był zawiedziony, kiedy później poddała się silnej osobowości męża i zaprzestała pisania.
Autor Ziela na kraterze dawał sobą przykład umiejętności patrzenia na ludzi, ciekawości innego człowieka. Był tytanem pracy, ale też nie żył jak pustelnik, smakował i cieszył się życiem. Umiał zorganizować sobie dzień, ustawić pracę. To są cechy i umiejętności bardzo istotne. Gdy się je posiądzie w młodym wieku, są bardzo przydatne. Twórczość, wybór tematów - to już nam życie podsuwa. Umiejętność pracy, skupienia, talent do wyszukiwania tematów, podejście do nich są ogromnie cenne, i to trzeba umieć z siebie wydobyć.
Tak jak Bolesław Leśmian kreował nowe słowa w poezji, tak Melchior Wańkowicz w prozie; mówię prozie, bo jego pisarstwo daleko wychodziło poza klasycznie definiowany reportaż. Skąd się brała ta słowotwórcza wena? Z braku pewnych określeń w polszczyźnie czy z potrzeby tworzenia własnego, charakterystycznego języka?
Klasycznie definiowany reportaż ma określone reguły i jeżeli ktoś je przekracza, a uchodzi za pisarza non fiction, może być krytykowany. Wyjściem jest stworzenie własnej teorii.
Wańkowicz napisał swoją teorię reportażu, czym ten gatunek jest dla niego. Napisał o metodzie mozaiki, o łączeniu faktów czy zdarzeń, które się przytrafiały różnym ludziom i wpisanie ich w jeden życiorys. Uzyskiwał tym sposobem prawdę syntetyczną. Napisał tę teorię dopiero po wydrukowaniu swoich wielkich reportaży, jest to jego teoria i jego sposób radzenia sobie z tematem i materiałem.
Polszczyzna pochodzącego z Kresów Wańkowicza była bogata i kipiąca smakowitościami. Można już w Szczenięcych latach, wczesnej książce o Kresach, zachwycić się jego językiem. Tu właśnie zwyczaje i obyczaje opisane są językiem pełnym słowotwórczych ubarwień, z humorem i lekkością.
Z dokumentów, z którymi zapoznała się pani w Instytucie Pamięci Narodowej, wynika, że Wańkowicz miał wielu jeśli nie wręcz wrogów, to ludzi sobie niechętnych. Czy dlatego, że - jak napisał w 1976 r. Andrzej Pawluczuk - "Niezgoda na przejawy indywidualnej i społecznej bezmyślności była charakterystyczną cechą jego osobowości i pisarstwa. Wańkowicz, mimo wielu kłopotów i pokus - pozostał jej zawsze wierny, nie uległ żadnej presji"?
Koledzy po piórze często zazdrościli mu ciekawych książek i wiernych czytelników. Niezwykle częstą ludzką cechą jest "kundlizm" - tak pisarz nazwał zawiść i zazdrość. Na okładce pierwszego wydania książeczki pod takim właśnie tytułem dał motto: "Szewc zazdrości kanonikowi, że prałatem został". Zdolność cieszenia się nawet z niewielkich sukcesów przyjaciół czy znajomych jest trudniejsza niż współczucie. Łatwiej współczuć (on taki biedny, chory, a ja tak się dobrze miewam), niż radować się dobrą passą innych.
Wańkowicz chadzał własnymi drogami, nie lubił i nie chciał należeć do żadnej grupy czy politycznych środowisk. Widział często różne strony tego samego zjawiska, nie chciał wpaść po uszy w coś, co się nie zgadzało z jego pisarskim powątpiewaniem, ciekawością drugiej strony, dociekliwością i badaniem szczegółów.
To mu nie pomogło. Nie dostał żadnej nagrody - ani przed wojną, ani na emigracji, ani po wojnie, bo nigdy nie był uważany "za swojego" i nikt go nie wytypował do nagrody. Ciekawy przypadek.
W wydanej w tym roku książce "Na tropach Wańkowicza po latach" rozdział "Marta Erdman. Ostatnia z Domeczku...", w którym pisze pani o ostatnim okresie życia Tirliporka, kończy zdanie o Janie Erdmanie, jej mężu: "Miał jeszcze przed sobą, jak się okazało, bardzo dramatyczne lata". Dlaczego zostawiła pani takie niedopowiedzenie?
Bo to już historia rodziny Erdmanów. Napisałam o niej trochę w Ulicy Żółwiego Strumienia.
"Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon" to klasyczna saga polskiej rodziny szlacheckiej, która w swym majątku w latach 30. ub. wieku założyła stadninę. To też opowieść o bohaterskim majorze Hubalu i kilku oddziałach partyzanckich, którym pomagali mieszkańcy dworu, także o niezwykłych losach koni z tej stadniny. Hubal, Hubalczycy byli bohaterami książki Wańkowicza. A pani - przed "Dworem w Kraśnicy..." napisała powieść historyczną "Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża", nagrodzoną przez londyński Związek Pisarzy na Obczyźnie.
Nie piszę o majorze Hubalu, zostawiam ten temat historykom i dokumentalistom. Piszę o tym, co działo się wokół Hubala, i też to jest niewielki, poboczny wątek w tych trzech książkach. Koń Hubala o imieniu Demon pochodził ze słynnej stadniny koni arabskich (ale Demon był koniem pełnej krwi angielskiej). Krzyż Virtuti Militari Hubala, zostawiony na przechowanie przez kurierkę mojej bohaterce, Kai od Radosława, stał się jej amuletem, nosiła go na szyi w czasie Powstania Warszawskiego. Po jego upadku dotarła do rodziny do Białegostoku, tam została aresztowana przez NKWD i wywieziona do Ostaszkowa. Polacy pomogli jej ukryć krzyż: wydrążyli w obcasie buta otwór i tak przetrwał. Wróciła do Polski jesienią 1946 r., została znaną architektką. Ten krzyż towarzyszył jej 54 lata.
Piszę o całym życiu Kai - począwszy od najszczęśliwszego dla niej okresu - o dzieciństwie w górach Ałtaj. Jej rodzina była wśród Polaków zasiedlających Syberię dobrowolnie, i to jest także ciekawy wątek książki.
Napisałam o Romanie Rodziewiczu, który we Włoszech zaraz po wojnie opowiedział Wańkowiczowi dzieje oddziału majora Dobrzańskiego, i tak powstała słynna książeczka Hubalczycy (do której dokumentaliści mają wiele uwag krytycznych). Ja zaś napisałam o całym życiu Rodziewicza - przez okres Hubala przemknęłam się cytując niewielki pamiętnik. Natomiast piszę o jego dzieciństwie w Mandżurii, o aresztowaniu, o okresie w Auschwitz i Buchenwaldzie, a po wojnie o emigracji. Jego całe życie wydało mi się godne pokazania - jako życie człowieka, którym historia rzucała z miejsca na miejsce. Mam z Romanem kontakt do dziś, mieszka w Anglii.
Bliskie są mi opowieści o życiu, sagi rodzinne. Lubię opowiedzieć o życiu ludzi, którzy umieli je przeżyć godnie, mimo trudności, mimo klęsk, wojen, wielu nieszczęść. Takich właśnie ludzi wybieram, są moimi i moich książek bohaterami. Wchodzą do szczególnego panteonu. Czytelnicy też ich kochają, co obserwuję z radością.
Jak pani sobie radzi na niełatwym dziś rynku wydawniczym?
Polscy wydawcy publikują moje książki bez sponsorów. Zakładają, że się rozejdą, że przez lata pisania pozyskałam wiernych czytelników. Doceniam, że moje książki są recenzowane i omawiane nie tylko w pismach literackich, ale specjalistycznych, zainteresowały się nimi np. Koń PolskiPolskie Araby,Wiadomości Ziemiańskie.
Z kolei w USA doceniam, że książka Open Wounds: A Native American Heritagejest recenzowana przez pisma indiańskie i rekomendowana przez samych Indian. Cieszę się, gdy kociarze pytają mnie na kiermaszach, kiedy napiszę kolejny tom o mojej kotce Suzy, a amerykański wydawca poleca tę książkę innym. Ale jest to efekt żmudnej pracy już przez 35 lat, której jestem oddana, która z latami stała się moją wielką pasją. Oby mi tylko życia starczyło na tematy, którymi chciałabym się jeszcze zająć.
Dziękuję za rozmowę.

Ordo Constantinian Magni


February 25, 1982
Toronto, Canada

1981 Constantinian Prize

ORDO CONSTANTINIAN MAGNI

International Constantinian Order








Janusz M. Paluch Wczoraj i dziś. Polacy na Kresach Wstęp






Janusz M. Paluch, 

Wczoraj i Dziś. Polacy na Kresach

Małe Wydawnictwo Kraków 2013, 

ISBN 978-83-62971-06-0

Biblioteka "Cracovia Leopolis", Tom XII


Wstęp:

Aleksandra Ziółkowska-Boehm


Polacy na Kresach

 Wywiad daje szczególny komfort wysłuchiwania opinii, subiektywnego opisu przebiegu zdarzeń, relacji między ludźmi. Przysłuchiwanie się rozmowie wywołuje poczucie bliskości; spisana i wydrukowana rozmowa daje podobne odczucia. Janusz Paluch, autor Rozmów o Kresach i nie tylko, nową książkę także poświęcił tematyce Kresów i kolejny raz nadał piękny ton swoim wywiadom. Jego interlokutorzy to ludzie pełni pasji i zaangażowania. Czasami wywołują wrażenie, jakby byli odkrywcami nieznanego lądu i jego mieszkańców – bo też dla wielu z nas Kresy są wciąż mało znane. Polska ma swoją szczególną, mityczną krainę miodem i mlekiem płynącą, kwitnące winnicami Podole, krajobrazy wryte w pamięć dzięki pisarzom i historii, która boleśnie i okrutnie doświadczyła te ziemie przemocą, gwałtem i krwią; zmiotła i ludzi, i ich domy. 

Rozmowy, przeprowadzone przez Janusza Palucha na przestrzeni ostatnich piętnastu lat, publikowane były na łamach kwartalnika „Cracovia Leopolis”. Są zapisem tamtej rzeczywistości. Uaktualnienia zostały zaznaczone w przypisach. Wydaje się, że te rozmowy zaczęto przeprowadzać bardzo późno, ale też wcześniej generalnie nie można było pisać o Kresach. Pierwsza „odwilż kresowa” to rok 1980, kiedy zaczęto mówić, pisać i wydawać. Potem nastał stan wojenny, ale lawina już ruszyła i poszła o wiele łatwiej i szybciej po 1989 roku. Główny nurt, który przewija się w prezentowanych w książce rozmowach, to rozbudzenie fascynacji Kresami – ich przyrodą, ludźmi, kulturą i niezwykłą aurą. I jakże bolesnymi ludzkim historiami, które są wciąż otwartą, niezagojoną raną. Rozmówcy Janusza Palucha mają w sobie ogromną empatię do losów Polaków pozostawionych na wschodnich rubieżach dawnej Rzeczpospolitej. To grupa wrażliwych ludzi o wielkim sercu. Nauczyciele, architekci, pisarze, kolekcjonerzy przenoszą swoje pasje na innych, także na młodzież. Marta Urbańska opowiada o zorganizowaniu inwentaryzacyjnych praktyk studentów architektury Politechniki Krakowskiej na Kresach. Jakże pięknie mówi o Kamieńcu: „To była też moja pierwsza w życiu podróż na Podole. Padłam na kolana. Moja rodzina pochodzi z Podola; od XV wieku byliśmy na Rusi, a od XVII nasza gałąź rodziny siedziała na Podolu. Tak więc dla mnie była to mityczna kraina. W domu słyszałam głównie opowieścio Podolu. I jak śpiewa, nomen omen, Kuba Sienkiewicz: «Byłemw Rio, byłem w Baio», ale niczego takiego jak ta moja pierwsza podróż na Podole nie przeżyłam ani przedtem, ani potem. I żaden kanion, żadna Arizona, żadne fiordy – to nie to”. Po przeczytaniu krótkiej rozmowy z uczestnikiem obrony Lwowa, jednym z „dzieci Lwowskich”, byłam poruszona prostotą i jednocześnie przesłaniem tego niezwykłego wywiadu. Roman Asler przypomina wydarzenia sprzed osiemdziesięciu laty, gdy jako piętnastolatek brał udział w obronie Lwowa. Mieszkał przy ulicy Polnej, której nazwę zmieniono potem na Lwowskich Dzieci. Leżał w łóżku chory na grypę, kiedy kolega zastukał w okno. Roman je uchylił i usłyszał: „Roman, uciekaj ze mną na front. Ukraińcy zajmują Lwów. Trzeba bronić miasta!”. Mówi, że mieszkał na parterze, więc nie było problemem uciec przez okno. Po trzech dniach donoszenia amunicji, dostał własny karabin i kazano mu strzelać. Nie czuł się dobrze, bo przecież miał grypę, której nie wyleżał. Gdy walczyli na cmentarzu, bał się i płakał „mamo, mamo...”. Matka, córka powstańca z 1863 roku, czekała. Wrócił do domu, ale w 1920 roku znowu go opuścił, by wziąć udział w wojnie z bolszewikami. Roman Asler opowiada o swoich wyczynach jako naturalnych reakcjach. Nie ma w tej rozmowie wielkich słów. I to ma w sobie wywiad – że przywołując słowa opowiadającego – pokazuje cały jego stosunek do sprawy, w której brał udział. Jakże interesująca mogłaby być cała książka o Romanie Aslerze (który zmarł w 1997). Szkoda, że nie powstał zapis rozmów Krystyny Czajkowskiej (np. z Heleną Makowiecką, o. Rafałem Kiernickim, prof. Mieczysławem Gębarowiczem) i wrażeń, które wrażliwym sercem odbierała w czasie swoich pierwszych wyjazdów do Lwowa (pierwszyraz w 1958 roku, a przecież wtedy tak trudno było wyjechać na Kresy). Pojechała, by przywieźć autografy Aleksandra Fredry, wspierając zamysł profesora Stanisława Pigonia wydającego pisma autora Zemsty. Książka pokazuje wzruszające przykłady woluntariatu. Profesor Zygmunt Kolenda – inicjator akcji charytatywnej na rzecz Polaków we Lwowie i okolicy – przypomniał, kiedy do Lwowa pojechała ekipa krakowskiej telewizji, by nakręcić film. Z całej Polski ruszyła pomoc – hojność i spontaniczność ludzi przekroczyła wyobrażenie. Wolontariusze zaangażowali się całym sercem, kilka osób z komisji charytatywnej obsłużyło siedemset potrzebujących.

Wolontariat i akcje charytywane, jakże szeroko są rozgałęzione w bogatych Stanach Zjednoczonych, gdzie działają rozmaite fundacje wspierające przedsięwzięcia i instytucje kulturalne, stowarzyszenia pomocy nie tylko dla ludzi, ale i zwierząt. W polskim społeczeństwie bezinteresowna działalność na rzecz drugiego człowieka znana jest od lat w Kościele, natomiast wielka rola i siła wolontariatu, popularnego w Polsce międzywojennej, jest w obecnej Polsce wciąż mało rozwinięta.

Ileż tematów, ileż zaangażowanych ludzi, jaka bogata mozaika rozmowców Janusza Palucha. Krystyna Gąsowska, przedstawicielka Krakowskiego Oddziału Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” – od kilku lat na emeryturze – mówi o działalności wspierającej Polaków żyjących na Kresach Południowo-Wschodnich; Danuta Nespiak – lwowianka mieszkająca we Wrocławiu – porusza temat braku muzeum czy instytutu kresowego w Polsce; Mariusz Olbromski – do niedawna dyrektor Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej – postawił sobie za cel doprowadzenie do uaktywnienia działalności kulturalnej środowisk polskich na dawnych Kresach; Janusz Smaza dba o konserwację cmentarzy polskich nie tylko na Kresach, ale w calej Europie. Jest w książce rozmowa z Eugeniuszem Tuzow-Lubańskim, mieszkającym w Kijowie, wówczas redaktorem pisma „Dziennik Kijowski”, który ukazuje się w stolicy Ukrainy w języku polskim; ze Zdzisławem Ruszelem, nieżyjącym już, krakowskim kolekcjonerem, organizatorem poświęconych Kresom edukacyjnych wystaw. Jest wywiad z artystą malarzem i działaczem niepodległościowym, Adamem Macedońskim, który w kwietniu 1940 roku wraz z rodziną opuścił okupowane przez sowietów tereny polskich Kresów i udał się do Krakowa, gdzie od 1945 roku działał w organizacjach podziemnych. Pełna anegdot jest rozmowa z artystą malarzem Stefanem Berdakiem mieszkającym na krakowskim Salwatorze, który przywołuje swoje lata lwowskie do 1945 roku. Janusz Paluch rozmawia także z pisarzami, autorami bezcennych książek. Związanych z Kresami jest wielu bohaterów książek Barbary Wachowicz: jak Aleksander Kamiński, który zaczął swą odważną i szlachetną służbę w Humaniu na Ukrainie, jak twórcy polskiego harcerstwa – Olga i Andrzej Małkowscy, którzy mieszkali na Górze św. Jacka we Lwowie, czy także wielcy poeci romantyzmu Adam Mickiewicz i Juliusz Słowacki, jak i bohater narodowy wielu krajów, przywódca Insurekcji 1794 roku, Tadeusz Kościuszko. Jest w książce rozmowa z Ewą Siemaszko, która wraz z ojcem wydała monumentalną książkę Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939–1945; z Karoliną Grodziską, autorką Księgi Cytatów o Lwowie; Stanisławem Grodziskim, autorem książki W Królestwie Galicji i Lodomerii; z Przemysławem Włodkiem, lekarzem, pasjonatem Kresów, autorem przewodników po Lwowie i Wilnie, który przygotowuje książkę poświęconą mieszkańcom i ulicom Lwowa. Niezwykle interesujący jest wywiad z profesorem Stanisławem S. Nicieją, autorem między innymi książki Lwowskie Orlęta. Czyn i legenda, który zapowiada jakże fascynujące tematy swoich przyszłych książek, jak Lwów w kulturze europejskiej. Podkreśla, że napisze także o Ormianach, Żydach i Niemcach, którzy mieli swój udział w kształtowaniu miasta. Planuje też napisać biografię niezwykłej postaci – dramaturga, autora wierszy i wspaniałych piosenek – wielkiego Mariana Hemara.

Czytając rozmowy Janusza Palucha, dostrzegam, że teraz Lwów jest miastem odwiedzających je zafascynowanych kulturą i historią ludzi. To oni spłacają dług niepamięci o Polakach i o Polsce, która tam była. Nie pamięci wpajanej przez wiele dziesiątek lat przez komunistycznych inżynierów edukacyjnego zapominania o narodowej tożsamości. Wszyscy rozmówcy mogą urzec nas swoim oddaniem, pasją, zapalić podziwem dla swojej bezintresowności i miłości do szeroko pojętej tematyki Kresów. Mówią o swoim pierwszym wyjeździe, nieraz przypadkowym, który wywołał kolejne. Jakże budujące są przykłady włączenia młodzieży do odzyskiwania pamięci narodowej związanej z Kresami. Bogusław Kołcz przypomniał postać poety i dr. med. Jerzego Masiora związanego z Akademickim Liceum i Gimnazjum im. Króla Bolesława Chrobrego w Nowym Sączu, który przygotowywał starannie z młodzieżą kolejne wyprawy do Lwowa. Stawał przed mapą przedwojennej Polski, objaśniał, pokazywał zdjęcia z Cmentarza Obrońców Lwowa, przywoływał swoje wspomnienia z lwowskiego harcerstwa, mówił o pamiątkach polskich na Kresach. Uświadamiał, nauczał i zapalał młodzież, która jechała przygotowana na swoje wędrówki, wracała z własnymi doświadczeniami i własnym emocjonalnym bagażem. Jak mówi Mariusz Graniczka, dyrektor krakowskiego Gimnazjum im. Stanisława Konarskiego przy ulicy Bernardyńskiej, którego młodzież od 2000 roku regularnie wyjeżdża na Kresy: „Kresy tkwią w każdym z nas – świadomie czy podświadomie – jako kraina owiana legendą, znana czy to z przekazów rodzinnych, czy literatury i filmu. W naszej wyobraźni jawią się jako miejsca pełne niesamowitości i tajemniczości – tygiel kultury narodowej. W poprzednich latach były przecież niedostępne. Teraz przyszedł czas, by dla siebie, a przede wszystkim dla młodzieży, odkrywać je od nowa”. Roma Krzemień mówi: „Przecież tam zostało wszystko! Tam jest Polska!”.

Jest w książce poruszony niezwykle ważny temat Karty Polaka i powrotów do Polski. Karta Polaka nie załatwia zobowiązań Polski wobec Polaków na Wschodzie, nie tylko zesłańców do Kazachstanu. Karta Polaka brzmi jak substytut, jakiś wykalkulowany twór dzielący Polaków na tych ze Wschodu i z Zachodu. Dlaczego nie daje się poświadczeń obywatelstwa, jak daje się Polakom mieszkającym w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie, Australii i innych krajach osiedlenia? Jak mówi Teresa Siedlar-Kołyszko: „Autentycznym Polakom, którzy urodzili się przed wojną, często walczyli w Wojsku Polskim czy w podziemiu o polskość oraz ich dzieciom bezwzględnie należy się polskie obywatelstwo i polskie paszporty”. Przywoływany wyżej profesor Zygmunt Kolenda przypomina, że po 1956 roku przyjechało do Polski ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy Polaków, a nie byliśmy wówczas bogatszym państwem, tymczasem w ostatnich latach w ramach repatriacji wróciło do kraju zaledwie trzy tysiące Polaków. Mówi wprost, że kolejne rządy III Rzeczypospolitej nie zabrały się za ten palący problem konstruktywnie. Melchior Wańkowicz w Szczenięcych latach – jednej z najpiękniejszychksiążek o życiu i o dworach polskich na Kresach – pisze o matczynych Nowotrzebach nad Niewiażą: „Dom i życie w nim zawarte musiały zniknąć”. Kończy swoją opowieść, przywołując ojcowski dwór w Kalużycach, w powiecie ihumeńskim w guberni mińskiej, bolesnym zawołaniem: „O Wielki Boże! Nie ma Kalużyc”. Anna Bernat, we wstępie do ostatniego wydania książki, napisała, że Szczenięce lata pozostaną „symboliczną opowieścią o losie kresowych domów i dworków. Po większości z nich nie pozostał przecież kamień na kamieniu, tylko w zdziczałych ogrodach można było jeszcze do niedawna dostrzec zarysy fundamentów zdruzgotanych, zniesionych z powierzchni domostw”.


Domów nie ma, ale pozostali ludzie. Są to rodziny, nasze polskie rodziny tych, którzy przeżyli krzywdy nie do naprawienia. Żyją ich potomkowie, ale żyją też wciąż starsi ludzie, którzy pamiętają z dzieciństwa te okrutne czasy. Jest ich coraz mniej. Trzeba z nimi rozmawiać, by wszystko, co można, zapisać na „twardy dysk” pamięci narodowej. Polska powinna myśleć o starszych i biednych, i ich wesprzeć. Dla tych, którzy by chcieli wrócić, polskie domy starców i opieki społecznej powinny być otwarte. Polska powinna pamiętać o tych młodych, którzy chcą być i czuć się Polakami na Ukrainie, Białorusi, Litwie czy Kazachstanie, Uzbekistanie, i gdzie jeszcze ich dramatyczne losy rzuciły. Powinniśmy o nich dbać, by byli na tych ziemiach elitą intelektualną, a jeśli chcieliby żyć w Polsce, powinno się im to umożliwić: dać im szansę. Takiej szansy nie mieli ich dziadkowie ani rodzice. Nie zapominajmy o nich. Nie zapominajmy o Polakach na Kresach. To są krewni nas wszystkich, to są nasi, to są Polacy. Mija rok za rokiem i niebawem będziemy mogli zadbać już tylko o mogiły. Zatroszczmy się o młode pokolenia, aby chciały się czuć Polakami, aby wiedziały, że mogą na Polskę liczyć.

Aleksandra Ziółkowska-Boehm

Janusz M.Paluch, Rozmowy o Kresach i nie tylko



"Przeglad Polski", dodatek  literacki do "Nowego Dziennika", Nowy Jork, 11 marca 2011

ALEKSANDRA ZIÓŁKOWSKA-BOEHM


"Czuła, wierna pamięć o Kresach"

o książce:

Janusz M.Paluch

 Rozmowy o Kresach i nie tylko 


Małe Wydawnictwo, Kraków 2010, 
stron 224.


Zapisane i autoryzowane rozmowy to zatrzymanie czasu. Ogromnie cenię tę formę literacką.

Uważam, że wywiad ma dwa życia; jedno, kiedy na gorąco jest publikowany i drugie, gdy sięźniej po niego sięga, by zacytować, przywołać jako świadectwo. Po latach może być ważnym dokumentem historycznym, jak np. rozmowa Melchiora Wańkowicza z Edwardem Rydzem-Śmigłym czy Józefem Beckiem.

Janusz Paluch wydał książkę, która zawiera siedemnaście wywiadów. Wszystkie toczą się, ogólnie mówiąc, wokół Kresów. Autor mieszka w Krakowie, więc i krakowskie ślady pojawiają się raz po raz w tych rozmowach. Jerzy T. Petrus, historyk sztuki, wicedyrektor ds. muzealnych Zamku Królewskiego na Wawelu, autor przewodnika Lwowska katedra obrządku łacińskiego mówi o tej świątyni, która odgrywała rolę na przestrzeni wieków, jako wyjątkowym pomniku dziejów Kościoła; tam w 1656 r. tzw. śluby lwowskie składał Jan Kazimierz. Dziś jest jedynym – obok kościoła św. Antoniego na Łyczakowie – rzymskokatolickim kościołem czynnym we Lwowie.
Ewa Piotrowska, absolwentka Wydziału Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego pracująca w Muzeum Historii Fotografii im.Walerego Rzewuskiego w Krakowie mówi o zbiorach lwowskich. Są wśród nich fotografie Jana Bułhaka, Adama Lenkiewicza; pokazują Zaleszczyki, widoki Stanisławowa, miast i miasteczek Kresów, są także ocalone zdjęcia rodzinne.

WŚRÓD SIEDEMNASTU ROZMÓWCÓW są ludzie różnych zawodów. Jest Tadeusz Noworolski, syn urodzonego w Stanisławowie Jana, który w 1910 r. otworzył w Sukiennicach słynną kawiarnię potocznie nazywaną "U Noworola". Jest Konrad Firley, nauczyciel akademicki, radca prawny, który przywołał ideę sokolnictwa dbającego o rozwój fizyczny i kulturalny młodzieży. Są także: Tadeusz Krzyżewski, autor podręczników nt. reklamy i autor Księgi humoru lwowskiego, Roman Maćkówka, urodzony w Złoczowie społecznik, Zbigniew Chrzanowski, reżyser i dyrektor Teatru Polskiego we Lwowie, który od 1981 r. dzieli czas między Lwowem a Polską.
Sporą grupę rozmówców stanowią duchowni. Ojciec Hieronim Warachim OFM Cap, urodzony we Lwowie, wstąpił do Zakonu Braci Mniejszych, kapelan Armii Krajowej, prowincjał krakowskiej Prowincji Kapucynów, od 1992 r. mieszka w klasztorze w Sędziszowie Małopolskim. Ojciec generał Adam Studziński, OP, z zakonu Dominikanów, kapelan w II Korpusie Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie walczył pod Monte Cassino, był na Bliskim Wschodzie, w Palestynie, przed długi czas pracował jako duszpasterz w szpitalach wśród rannych żołnierzy i chorujących cywili.
Józef Wołczański, historyk Kościoła rzymskokatolickiego na Wschodzie, na Kresy pojechał pierwszy raz w 1985 r. Jak mówi, księża w tamtych latach rozumieli swoją misję jako budzenie sumień, ochronę wartości uniwersalnych w człowieku. Przypomina, że przez całe dziesięciolecia Polacy na Wschodzie przetrwali dzięki Kościołowi, tak jak dzięki nim przetrwał Kościół. Wspomina, że renowacja zabytkowych kościołów we Lwowie wymaga ogromnych pieniędzy, księża stają przed dylematami, czy odtwarzać świątynię z pietyzmem czy też przy niewielkich nakładach ograniczyć się do podstawowego remontu. Uważa, że księża w seminariach duchownych powinni mieć wykłady na temat historii sztuki i historii konserwacji, aby zdobyli wrażliwość i wiedzę na temat zabytków. Mówi także o trudnościach przedłużania wiz polskim księżom we Lwowie, którzy co 3 miesiące muszą się rejestrować. Gdy ksiądz dobrze pracuje, zwykle spotyka go nieprzychylność urzędników i władz ukraińskich. Sytuacja na Ukrainie, niestabilna pod wieloma względami, nie napawa optymizmem.
Czwartym duchownym, z którym Janusz Paluch rozmawiał jest ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski, duszpasterz Ormian, poeta, pisarz, współzałożyciel Fundacji im. Brata Alberta w Radwanowicach. Od lat walczy o uznanie prawdy o ludobójstwie dokonanym przez OUN-UPA w czasie drugiej wojny światowej. Przypomniał, że Ormianie w granicach Rzeczpospolitej mieszkają prawie 700 lat, że cieszyli się przywilejami nadanymi przez polskich królów. Obecnie w Polsce doskonale sobie radzą, pracują na wyższych uczelniach, mają swoje firmy, handlują. Polscy Ormianie wywędrowali ze Lwowa, a do Lwowa napłynęli z kolei Ormianie z Kaukazu. We Lwowie wspólnota ormiańska liczy obecnie ok. 3 tysiące wiernych.

LWÓW JEST PRZYWOŁYWANY niemal na każdej stronie książki. Kolejny rozmówca to prof. Jerzy Węgierski, urodzony w tym mieście dokumentalista historii Armii Krajowej na Kresach, autor książek dotyczących historii Lwowa w okresie drugiej wojny światowej, który od lutego 1945 do sierpnia 1954 r. przesiedział w więzieniu za działalność w AK. W obozie w Ekibastauz w kopalni miedzi, spotkał Aleksandra Sołżenicyna, który wspomniał go potem w książce Archipelag Gułag.
Krystyna Bobrowska której mąż Józef był inicjatorem odbudowy Cmentarza Orląt Lwowskich mówi, że mąż zetknął się z żyjącymi w dawnym ZSRR Polakami w czasie kontroli budowy elektrowni w Smoleńsku. Józef Bobrowski widział jak biedne i zastraszone życie wiodą tam Polacy. Pamięta, że bali się przyznawać, iż są Polakami. Był inicjatorem i członkiem założycielem pierwszego Towarzystwa Kultury Polaków na Ukrainie. Na spotkanie założycielskie przybyło prawie 500 osób, ale na listę chętnych do przystąpienia do Towarzystwa wpisało się tylko 30. Okazało się, że na sali puszczono plotkę, żeby się nie wpisywać, bo to są już gotowe listy na wywózkę Polaków na Sybir...

ZAJMUJĄCY SIĘ OCHRONĄ ZABYTKÓW na Kresach Stanisław Dziedzic przypomina, że po drugiej wojnie światowej tylko część zbiorów Ossolińskich została przewieziona do Wrocławia. We Lwowie pozostały wciąż bogate zasoby, których wbrew intencjom Ossolińskich nie zamierzano zwrócić narodowi polskiemu. Część tych zbiorów jest w kościele Jezuitów, który władze sowieckie zamieniły w magazyn. Dziedzic naocznie przekonał się, w jak strasznych warunkach znajdują się te zbiory. Wilgotne ściany, zniszczony dach. Jak podaje Janusz Paluch w uaktualniającym przypisie, zbiory Ossolińskich dalej są w tragicznych warunkach i władze ukraińskie nie zgadzają się ani na ich zwrot, ani na zamianę eksponatów ważnych dla tożsamości ukraińskiej, które są w polskich zbiorach.

Stanisław Dziedzic mówi też o wandalizmie sakralnych zabytków polskich we Lwowie, gdzie po ostatniej wojnie kościoły zostały skazane na zagładę. Przeznaczano je na magazyny, z premedytacją były tam składowane środki, które doprowadzały wnętrze świątyń do ruiny. Mówi, że są we Lwowie całe kwartały budynków, których stan jest przerażający.

Jerzy Hordyński, urodzony w Jarosławiu, studiował na Uniwersytecie im. Jana Kazimierza we Lwowie, poeta i dziennikarz, który osiadł w Rzymie przypomina, że Polacy tam byli ponad 700 lat, więc zabytki kultury polskiej muszą zostać zachowane.
Lucyna Kulińska, doktor historii, specjalistka od stosunków polsko-ukraińskich, autorka Dzieci Kresów, jest za ujawnieniem prawdy o aktach ludobójstwa na tym terenie. Przypomina, że obok Polaków, OUN i UPA programowo mordowały Żydów, Ormian, Rosjan, Cyganów;. Ukraina według skrajnych nacjonalistów, miała być "czysta jak szklanka wody". Swego czasu Instytut Pamięci Narodowej podjął inicjatywę pokazywania Ukraińców, którzy ratowali Polaków z pogromów. Pomysł porównywalny do Yad Vashem w Izraelu. Kulińska mówi, że przez długie lata historię stosunków polsko-ukraińskich pisali w Polsce niemal wyłącznie Ukraińcy, że pisze się historię Ukrainy z pominięciem zbrodni na Polakach. Mówi o poprawności politycznej nakazującej gloryfikowanie UPA. Historycy uważają, że popieranie skrajnego ukraińskiego nacjonalizmu jako przeciwwagi dla Rosji, to polska powinność. "Niestety, kolejne rządzące Polską po 1989 roku elity polityczne będące pod silnym wpływem Jerzego Giedroycia i środowisk nacjonalistycznych ukraińskich, przekonały Polaków, że rehabilitacja morderców z OUN i UPA jest zgodna z naszą polską racją stanu", konkluduje Lucyna Kulińska.

JAK PISZE W PRZEDMOWIE JANUSZ PALUCH – "wywiad zatrzymuje dla potomnych myśli, słowa, a nawet głosy ludzi. Szczególnie, gdy są to świadkowie kultury i historii, które przeminęły".
Duże wrażenie robi wywiad z Januszem Kurtyką (rocznik 1960). Historyk, absolwent UJ, pierwszy dyrektor krakowskiego oddziału, od 2005 roku prezes IPN, walczył o prawdę historyczną i godność ludzi przez historię naznaczonych. Mówił o archiwach posowieckich, twierdził, że należy zidentyfikować sprawców mordów i deportacji na Kresach. Wspominał o zniechęcających doświadczeniach, kiedy wysyła się do różnych instytucji na Ukrainie pytania i przychodzą wymijające odpowiedzi. Ten czynny, pełen planów naukowiec zginął w katastrofie w Smoleńsku. Kurtyka odwiedzał w Waszyngtonie Zofię Korbońską, która po tragedii smoleńskiej go mocno opłakiwała.
Cała mozaika tematów, bogate w treści rozmowy, indywidualne losy, aspiracje, koleje życia. Janusz Paluch przybliża różne punkty widzenia. Z reguły nie polemizuje, tylko przez oddanie głosu pokazuje rozmówcę i jego światopogląd. Ma szacunek dla swoich partnerów, wybrał tych, którym się on należy.
Tematyka Kresów jest zawsze jakby aktualna, i takie zatrzymanie w czasie sądów i opinii ma już wartość historyczną, a z latami nabierało będzie większej.

Janusz M.Paluch, Rozmowy o Kresach i nie tylko, Małe Wydawnictwo, Kraków 2010, stron 224.


"Przeglad Polski", dodatek  literacki do "Nowego Dziennika", Nowy Jork, 11 marca 2011