[w:] PAMIETNIK LITERACKI, Londyn, grudzień 2019
Marcin Kula
Akademia Teatralna im. Aleksandra Zelwerowicza
w Warszawie
Wańkowicz po latach:
towarzysz podróży historyków
Aleksandra Ziółkowska-Boehm, Wokół Wańkowicza,
PIW, Warszawa 2019, s. 696.
PIW, Warszawa 2019, s. 696.
Książka
Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm imponuje rozmiarami oraz zapleczem materiałowym.
W swoich opisach i analizie autorka wykorzystuje po pierwsze wiedzę, jaką
zyskała, będąc przez lata sekretarką i asystentką Melchiora Wańkowicza. To jej
przekazał swoje, skrupulatnie prowadzone archiwum, toteż miała dostęp do
notatek pisarza, jego listów i wycinków. Sama korespondowała z mnóstwem ludzi,
którzy mieli z nim kontakt. Prześledziła publikowane reakcje na jego książki.
Przejrzała odnoszące się doń akta w archiwum paryskiej „Kultury” i w IPN… To
nie jest „tylko" książka wspomnieniowa. Wspomnienia zostały w niej
połączone z rezultatami wielkiej pracy, której trud przede wszystkim historyk
potrafi docenić.
Aleksandra
Ziółkowska-Boehm stała się naszym przewodnikiem po drogach życia Wańkowicza.
Widzimy jego codzienne bytowanie, różne prywatne sprawy, czytamy listy – co
zresztą jest ciekawe nie tylko dla tej postaci, ale również dla refleksji nad
historią kultury szeroko rozumianej. Towarzyszymy pisarzowi w smutku ostatniego
okresu, kiedy był chory („Gdy pytałam, co go gnębi, opowiadał historie często
sprzed lat, przypominał całożyciowe przykrości. Wszystko to, co mówił, było
smutne, przygnębiające, czasami zdumiewające...” - s. 97).
Z książki można
się dowiedzieć o najróżniejszych sprawach, z którymi Wańkowicz mial kontakt –
na przykład o historii wydawnictwa „Rój", o życiu emigracji, o paryskiej
„Kulturze”. Także o sporach i namiętnościach nie tylko literackich wokół dzieł
pisarza (na przykład o druku przez Związek Niemieckiego Wschodu niemieckiego
tłumaczenia „Na tropach Smętka”, z numerowanymi egzemplarzami, dla poznania
metod Polaków – co mojemu pokoleniu niestety żywo przypomina, dajmy na to,
biuletyny tekstów zachodniej prasy, nawet tekstów audycji WE, przygotowywane
dla osob zaufanych w PRL).
Badania autorki
w zakresie życia i twórczości Wańkowicza były zbieżne – bowiem dzieło pisarza
było wyjątkowo splecione z jego życiem. To był człowiek, który nie przestawał
być reporterem (Wańkowicz: „Gdy jadę tramwajem, coś zmusza mnie do tego, bym
się dowiedział, jaką książkę czyta ów pan w przeciwległym kącie wozu. Śledzę
jakąś parkę na przestrzeni kilku ulic, aby się dowiedzieć, jakim mówią
językiem. Zaglądam do cudzych okien, odczytuję wszelkie szyldziki na drzwiach
mieszkań kamienicy, do której przybywam w odwiedziny, szukam na cmentarzu
znajomych nazwisk. Obojętnych mi ludzi wypytuję o ich życie. Niezwykłe nazwy
ulic zmuszają mnie do zastanowienia się, dlaczego one tak właśnie brzmią.
Chciałbym przetrząsnąć każdą rupieciarnię i każdy stos starych papierów. Każdy
napis "Wstęp wzbroniony" nęci mnie do przekroczenia zakazu, każda
tajemnica zachęca do jej zgłębienia” - s. 181).
Przeprawiając
się wpław przez Dniestr pod koniec września 1939 r., Wańkowicz przeniosł
maszynę do pisania (!). Potem pisał czy to o „codzienności” wojennej tułaczki,
czy o wielkich sprawach. Gdzie go los rzucił, tam obserwował i opisywał
otoczenie. Gdy go ten los uwikłał go w wojnę, tworzył obraz wojny. Gdy go
zaniósł go do Palestyny, to tam rozwijał swoje zainteresowanie Żydami i
syjonizmem. Fascynował się Ameryką, gdzie spędził dziewięć lat. Żyjąc wśród
emigrantów, obserwował i definiował dylematy, wobec których stali (Wańkowicz:
„W 1949 roku sądzę, że Rosja zwycięży, ale nie potrafi urządzić świata. I
rozleci się. Iść za stroną skazaną na przegranie przeciw Rosji, jest bezmyślnym
samobojstwem, a walka o rzekome walory kultury zachodniej – zakłamaniem
publicystów, którzy potrafią recytować Wyspiańskiego, ale z ekonomii politycznej
nie przeczytali nawet jednego podstawowego podręcznika” - s. 278).
Gdzie
Wańkowicza coś interesowało – tam starał się pojechać (bolszewicka Rosja,
Meksyk okresu wojny religijnej). Po latach Ryszard Kapuściński zaczął pewien
ustęp, chyba nie zdając sobie sprawy jak charakterystyczne dla siebie formułuje
zdanie: „Gdy jechałem na rewolucje do...” (dalej padła nazwa jakiegoś kraju
afrykańkiego, której już nie pamiętam). Podczas jakiejś konferencji o
problemach społecznych w Ameryce Łacińskiej Kapuściński wyszedl, mówiąc, że
wróci później – bowiem dotarło do niego, że właśnie w tym mieście, trochę
dalej, rozgrywa się bijatyka manifestantów z policją; poszedł tam zatem, by
samemu obejrzeć ekspresję problemów społecznych. Właśnie taka była odpowiednio
wcześniej postawa Wańkowicza. Kapuściski nie musiał go oczywiście naśladować –
ale przynajmniej w tym wymiarze postawa wielkich twórców reportażu była
podobna.
Pisząc swoje
reportaże, Wańkowicz z pewnością nie myślał o przyszłych historykach. Stworzył
jednak dla nas niezwykłe źrodło – i w tym sensie stał się towarzyszem naszej
podróży w czasie. Dysponujemy różnymi źródłami – ale reportaże z epoki mówią do
nas w inny sposob niż materiały aktowe, nawet niż różnego typu raporty. To są
opisy zawodowych i zapasjonowanych obserwatorów, którzy najczęściej umieją
patrzeć, analizować i uogólniać. Wystarczy zreszta popatrzeć na współczesnych
polskich reporterów (by wymienić przykładowo: Jacka Hugo-Badera, Adama
Leszczyńskiego, Małgorzatę Rejmer, Ziemowita Szczerka, Mariusza Szczygła,
Małgorzatę Szejnert, Wojciecha Tochmana…). Przyzwoity reporter to obserwator
nieraz bardziej wiarygodny niż wielu innych autorów źródeł opisowych, gdyż
najczęściej jest mniej od nich zainteresowany osobiście sprawą, o której pisze.
Nadto najczęściej stara się zrozumieć obserwowanych ludzi, wczuć się w ich
pasje. Istnieje oczywiście niebezpieczeństwo, że reporter pójdzie mocno w
kierunku literatury, że – jak wielki malarz – przedstawi atmosferę sytuacji
nawet kosztem dokładności jej odzwierciedlenia. Wańkowicz, jak pisze autorka,
„wprowadził reportaż polski na szerokie drogi literatury faktu” (s. 175).
Czasem
obserwowano takie podejście u Kapuścińskiego, którego teksty czyta się
znakomicie i z pożytkiem dla zrozumienia biegu spraw, ale czasem z pytaniem,
czy odmalowane w szczegółach sytuacje doprawdy tak wyglądały. Teksty Wańkowicza
chyba mogą być jednak źródłem nawet dla historyka najbardziej wiernego kanonom
uprawianego zawodu. Nie da się dziś pisać o Polakach w Prusach Wschodnich, czy
o COP-ie, bez ich lektury. Sam notabene z pożytkiem korzystałem z
wańkowiczowskich reportaży dotyczących Palestyny i Meksyku. Ciekawe były
wrażenia pisarza z bolszewickiej Rosji. Niektore z jego reportaży były
dosłownie unikalne – jak wywiady z Rydzem-Śmigłym i z Beckiem w Rumunii, czy z
Abrahamem „Yairem” Sternem, żydowskim terrorystą poszukiwanym przez Anglików.
Wańkowicz, będąc w Palestynie, starał się o kontakt z nim. Nie mógł go uzyskać
– co nie dziwne. W końcu dostał wiadomość, że ktoś przyjdzie do niego wieczorem
i od przebiegu rozmowy zależy, czy dojdzie do spotkania. Rozmowa toczyła się
przez całą noc. Gość ulotnił się po końcu godziny policyjnej. Troche później
Wańkowicz wyszedł na ulicę i na plakatach z ogłoszeniami o osobie poszukiwanej
zobaczył swojego rozmówcę.
Wątkiem
interesującym dla historyka jest jednak także samo życie Wańkowicza. Biologowie
mawiają, że patrząc na kroplę wody pod mikroskopem można wiele dowiedzieć się o
nadspodziewanie szerokich zagadnieniach. Bogate życie Wańkowicza mogłoby być
pryzmatem, przy pomocy którego dałoby się napisać kawał historii Polski.
Niektóre jego etapy dokumentował sam Wańkowicz, inne – albo te same – opisała
oraz zilustrowała dokumentami autorka. W książce pojawia się życie przedwojenne
pisarza, dzieje wydawnictwa „Rój”, zawirowania wojenne, jego życie na emigracji
i (co ważne!) wśród emigrantów, kontakty z „Kulturą”, decyzja o powrocie i jej
echa w środowisku emigracyjnym... no i życie w PRL. Ten ostatni etap bardzo
mnie zainteresował – bowiem nasunął mi pytanie jakie okoliczności sprawiły, że
w komunistycznej Polsce Wańkowicz mógł być tak wielką postacią. Potwierdził też
moje przekonanie, wywiedzione zarówno z pracy zawodowej, jak ze wspomnień, o
niekoherencji tego systemu przynajmniej po 1956 r.
Stwierdzenie,
że Wańkowicz był wielką postacią bowiem był wielkim pisarzem, jest tylko
częściową prawdą. W PRL nie on jeden był wybitnym pisarzem, a mało kto został
tak zapamiętany. W końcu władze mogły nie dopuścić, by rósł w siłę jako pisarz.
Myślę, że jego popularność w pierwszym rzędzie budowały cechy osobiste. PRL
była w znaczącym stopniu krajem ludzi szarych i typowych.
Nawet wśród
relatywnie znanych postaci mało było oryginałów, osób nietuzinkowych,
nieszablonowych.
Takich władza zresztą nie lubiła. Wańkowicz zaś taki był. Robił wrażenie swoją
postawą, przynajmniej zewnętrzną pewnością siebie, rozbudowanym ego
(„Ileż różnych cech miał w sobie ten czlowiek! Był jednocześnie i egoistą, i
gotowym do poświęceń, wielkim łgarzem, egocentrykiem, gruboskórnym, a także
wrażliwym na ludzkie cierpienie, lękającym się o sobie myśleć jako o wielkim
pisarzu, delikatnym, czułym, tkliwym. Był sprzecznością. Sama nie wiem, które
cechy dominowały, zależało to od ludzi, od układów, od sytuacji” - s. 101; „Był
sprzecznością: i chciał, i nie chciał nagrody państwowej, orderu, uroczystego
pogrzebu, wielkiej śmierci” - s. 110).
Bardzo mało
było w PRL ludzi utrzymujących styl człowieka "do wypitki i do
wybitki", przypominających szlachcica we dworze, prowadzących otwarty dom,
gdzie bywała „cała Warszawa” („Lubił przyjmowć ludzi, lubił dawać dobrze zjeść.
Ugaszczał ich delicjami, smakołykami, wyszukanymi różnościami, jak ośmiorice,
ślimaki, żaby itp.” - s. 103).
Był trochę
człowiekiem dawnych czasów – co w PRL nie zdarzało się często, przynajmniej
wśród osób funkcjonujących publicznie. Utrzymywał szeroką korespondencję,
masowo otrzymywał listy od najróżniejszych nadawców, w tym od „zwykłych ludzi”.
Wątpię, czy wiele znanych osób ludzi w ówczesnej Polsce odpowiedziałoby na list
z pytaniem, czy dziecko ma nazwać psa „Dupek” (imię psa Wańkowicza), czy
„Melchorek” (oczywiście od imienia samego pisarza). Jeszcze mniej
odpowiedziałoby następująco: „Drogi Kubusiu, odbyłem z Dupkiem naradę, ale na
razie do niczego nie doszliśmy: on chciał, żeby Twoj piesek nazywał się Dupek,
a ja – żeby Melchiorek. Ale stało się tak, że już jedna dziewczynka nazwała
swój jasiek Melchiorkiem, a biednego Dupka nikt jeszcze nie uczcił. Wobec czego
powiedziałem Dupkowi >>mądry głupiemu ustąpi<<, na co
on zamerdał ogonkiem. Ale powiedziałem: dobrze, niech piesek Kubusia zostanie
Dupkiem Nr 2 i nie przynosi wstydu, ale na drugie imię niech ma Melchiorek. Na
co Dupuś polizał mnie w nos, a więc się zgodził. Tak więc, jeśli Twój piesek
będzie miał synka, to mu koniecznie wpisać należy imię ojca:
"Dupek-Melchiorek". Daj mu z powodu tych chrzcin jakąś honorową kość.
Całuję Ciebie – Melchior Wańkowicz” (s. 63-64).
Pisarz był – co
wówczas rzadkie - człowiekiem-firmą, autorytetem otwartym na kontakty, wręcz lubiącym
chcących się do niego zbliżyć. Zatrudniał sekretarkę, budował dom, gromadził
własne archiwum, produkował mnóstwo tekstów. Był atrakcyjny jako człowiek z
Zachodu. Jako ten, który wrócił, był dla władz do pewnych granic wygodny. Jego
dzieła znajdowały uznanie czytelników w różnych gronach – także w szeroko
rozumianym środowisku ludzi władzy. Wówczas było w nim przecież już znacznie
więcej ludzi o mentalności z grubsza przeciętnej niż charakterystycznej dla
wiekowych komunistow. W latach sześćdziesiątych PZPR coraz bardziej uderzała w
nutę patriotyczną. Robiła to i dawniej, ale wówczas ta patriotyczna stopniowo
stawała się niemal jedyną. Coraz częściej wracał klasyczny dyskurs o
bohaterstwie Polakow. Oczywiście, cała ta ewolucja miała ograniczenia – ale
zaryzykuję powiedzenie, że właśnie dlatego mówienie o Monte Cassino było dla
ówczesnych władz wygodniejsze niż mówienie na przykład o AK i Powstaniu
Warszawskim. W ramach tej ewolucji Wańkowicz mógł być nawet wygodny z punktu
widzenia władz. Prawda, bywały z nim kłopoty. Nie chciał siedzieć cicho.
Podpisal list 34. Praktycznie nie ukrywał swoich myśli. Gdy przyszedł kiedyś do
mojego liceum na spotkanie z młodzieżą, ktoś z uczniów (nie ja!) zapytał go
dlaczego nie pisze o… i tu wymienił jakąś sprawę wtedy drażliwą, doprawdy nie
pamiętam już jaką. Pisarz odpowiedział jednym słowem: „Dlatego”. Brak mi
talentu Wańkowicza (sic!), by oddać tę scenę – ale nikt na sali nie miał
wątpliwości, że miało to znaczyć, iż władza nie pozwala. Niemniej jednak
narastający w latach sześćdziesiątych moczaryzm go potrzebował. On zresztą
przyjmował w domu niektorych ludzi wyraźnie o takiej orientacji (Załuskich,
Jana Zygmunta Jakubowskiego) – trudno powiedzieć, czy cynicznie, czy z
prawdziwej chęci. Na tym tle proces Wańkowicza był czymś więcej niż strzeleniem
sobie przez establishment w stopę („Ostatecznie proces przyniósł Wańkowiczowi
jeszcze większa popularnosć, stał się kimś w rodzaju bohatera. Ludzie
zatrzymywali go na ulicy, otrzymywał kwiaty i listy od czytelników. Znany był
powszechnie wypadek, kiedy przyszedł do teatru, zajął miejsce w pierwszym
rzędzie i w połowie aktu jeden z aktorów, rozpoznawszy go, podszedł do rampy,
ukłonił się i dopiero potem wznowił grę. Brawa publiczności pokwitowały to
zdarzenie” - s. 358).
Ten proces był
czymś sprzecznym z logiką ówczesnej ewolucji PZPR. Całe posunięcie bardziej
pasowało do Gomułki niż do Moczara i wszystkich ówczesnych arywistów z tego
okresu. Nie mam na to żadnych dowodów, ale odnoszę wrażenie, że proces
Melchiora Wańkowicza (1964) był nie tylko ukaraniem pisarza przez Gomułkę ze
złości za niepodporządkowywanie się PRL-owskim władzom, ale również komunikatem
dla środowiska literackiego, że władza jest zdecydowana wymóc posłuszeństwo
(jeśli nie zawahała się zamknąć, postawić przed sądem i skazać na 3 lata tak
wybitnego pisarza, na dodatek mającego wtedy 72 lata…). Ostatecznie władza nie
zdecydowała się uwięzić Wańkowicza – choć istnieje legenda jakoby on w pewnym
sensie nawet chciał tego. Trudno oczywiście powiedzieć, że ktoś chce siedzieć w
więzieniu – ale on też w swojej roli oskarżonego coś rozgrywał.
Logiki trudno
się było doszukać w systemie także w przedstawianych w książce mniejszych
sprawach. Po przyjeździe do Londynu pisarza odległego duchowo (i zaznaczającego
swój dystans ukrytymi, ale przecież wyczuwanymi przez władzę czynami) witał na
miejskim teminalu lotniczym konsul z koniakiem i kwiatami. Zasłużony dla
wydawania Wańkowicza wydawca utrzymywał jakieś mętne konszachty z SB w
wysiłkach pozyskania jego archiwum, zresztą nie udanych. Jak owego wydawcę
dzisiaj oceniać – nawet tylko w ramach tematu „Wańkowicz”? Co było ważniejsze?
Józef Tejchma,
wicepremier i Minister Kultury, osłaniał pisarza i pozostawał z nim w
prywatnych stosunkach tak bliskich, że ten do jego żony pisał wierszyk:
„Tejchmo Alicjo, Moja delicjo...” (s. 84). Pisarz aresztowany, z rewizją
przeprowadzoną nawet w zawodowych materiałach, był jednak przetrzymywany w
dobrych warunkach poza regularnym więzieniem. Został skazany, ale zwolniony od
odbycia kary. Skazany, ale przyjęty na rozmowę przez samego Gomułkę („Pisarz
mówił, że jedynie w Polsce możliwa jest sytuacja, aby skazany żył z wyrokiem
półtorarocznego więzienia, poruszał się swobodnie, a nawet wyjeżdżał za
granicę” - s. 358).
Nawet jeżeli w
tle może kryły się rozgrywki wewnętrzne w ramach PZPR, których nie znamy – to
opisywane zjawisko było jednak głębsze.
Wańkowicz,
pisarz opozycyjny, procesował się z Tadeuszem Walichnowskim – czołową postacią
moczaryzmu, jedną z głównych postaci ofensywy marcowej, jedną z najmocniejszych
postaci ówczesnego establishmentu policyjnego. Dobrze, procesował się o to, że
tamten w swoim dziele napisał, iż „Na tropach Smętka” przyczyniło się do
śmierci wielu osób (wskazując je Niemcom). Niemniej jednak procesował się.
Proces zresztą wygrał – co niestety niewiele mu przyniosło, gdyż nie dożył
wyroku.
Ten system był
niekoherentny, niespójny, zaś Wańkowicz swoją postacią i swoją twórczością,
nawet okraiwaną, ową niekoherencję powiększał. W Polsce czytano „Bitwę o Monte
Cassino”, nawet jeśli okrojoną, w wielkich nakładach, nieporównywalnych z
ewentualnym przeszmuglowaniem pewnej liczby tej książki z Zachodu – co pewno
miałoby miejsce, gdyby tam pozostał. Barwność postaci pisarza też była
elementem zdrowia w niezdrowej PRL. Choćby dla takich przyczyn cenne było, że
wrócił – wbrew wszystkim krytykującym ten jego krok.
Z punktu widzenia cech systemu PRL – pomijając oczywisty
ludzki aspekt sprawy – ciekawe są ostatnie momenty życia pisarza. Aleksander
Małachowski odnotował: „Umierający Melchior Wańkowicz wezwał moją żonę oraz
mnie i przez wiele nocnych godzin przekonywał nas, dlaczego nie możemy dopuścić
, by mu sprawiono uroczysty, państwowy pogrzeb. Oni - mówił - zechcą to zrobić
nie dla mnie, ale po to, by się sfotografować przy mojej trumnie”. Pisarz
wyraził życzenie, by w nagrobku na rodzinnym grobie nie naprawiać rzeźby
uszkodzonej kulą wystrzeloną podczas Powstania Warszawskiego. Skądinąd dziś
powszechnie uważany za nieskończenie tępiony Kościół wysyłał księdza z ostatnią
posługą choć Wańkowicz o niego nie prosił. W pogrzebie uczestniczył minister
kultury, pogrzeb prowadzil jeden z biskupów, kamery TV filmowały (unikając
widoku księży w kadrze), SB spisała swoje raporty z pogrzebu, cenzorskie zapisy
w sprawach związanych z Wańkowiczem trwały, rzecz jasna, po jego śmierci. W
sumie: totalne pomieszanie, ale lepiej było tak, niż inaczej.
Last but not
least, dla historyka
ciekawe jest widoczne w sprawach Wańkowicza długie trwanie pewnych spraw
dziejowych. One się w Polsce – choć nie tylko tu – nie mogą skończyć, niektóre
nawet odradzają się. Za PRL niektóre były wyciszane, ale może tym bardziej
żyły. Gomułka pomówił Jasienicę o sprawy z grubsza ćwierć wieku wcześniejsze –
a potem miała miejsce okropna rozmowa Wańkowicza z umierającym. Upadł komunizm,
a Polska wciąż żyje historią. Inni teraz mówią o Wałęsie sprzed pół wieku.
Mnóstwo ludzi jest przekonanych, że tak trzeba i że w ogóle można rozwiązać
wszystkie dawne sprawy. Także o tym, że o obraz przeszłości trzeba walczyć (w praktyce
przy odwołaniu się do niego trzeba walczyć z przeciwnikami). W sumie: mało to
zachęcające, przynajmniej z punktu widzenia historyka, który wolałby widzieć
poparcie dla badań niż boje prowadzone w ramach tzw. polityki historycznej.
Marcin Kula,
Wańkowicz po latach: towarzysz podróży historyków, PAMIETNIK LITERACKI, Londyn,
grudzień 2019.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz