NOWY DZIENNIK, PRZEGLĄD POLSKI, NOWY YORK, 16 LIPCA 2010
NIE TYLKO O
WAŃKOWICZU
Z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm
rozmawia Julita Karkowska
rozmawia Julita Karkowska
Można sądzić, że zamierzała pani zająć się pracą naukową. I pracę
magisterską, i rozprawę doktorską pisała pani o Wańkowiczu. A po doktoracie
prosta droga właśnie raczej do pracy naukowej czy naukowo-dydaktycznej.
Tymczasem pani z tej drogi zdecydowanie zboczyła w stronę literatury.
Mówimy o okresie, kiedy miałam 29 lat i obroniłam na
Uniwersytecie Warszawskim doktorat. W czasie studiów drukowałam różne teksty w
łódzkiej prasie, pisywałam też w prasie literackiej. Po obronie doktoratu życie
nasunęło mi różne możliwości i wybory i poszłam drogą literacką, nie naukową,
zaś uzyskany tytuł naukowy pomógł mi po latach np. w uzyskaniu tutaj, w USA,
stypendium Fulbrighta czy wcześniej w Polsce Fundacji Kościuszkowskiej.
Warsztat naukowy nabyty przy pisaniu doktoratu ułatwia mi
pisanie niektórych moich książek. Np. w poświęconej Indianom Otwartej ranie
Ameryki podpieram się rozmaitymi źródłami, podobnie robię w tryptyku
historycznym Z miejsca na miejsce, w cieniu legendy Hubala, Kaja od
Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża i Dwór w Kraśnicy i Hubalowy
Demon. Są to opowieści historyczne o losach pojedynczych ludzi, którymi
historia miotała w różne strony. Stosunkowo lekkie w czytaniu książki (bardzo
się staram, by były takie właśnie) mają jednak odnośniki, przypisy, zaplecze
historyczne, bibliografię.
Nie wykorzystuję warsztatu naukowego we wszystkich
książkach, bo np. w Podróżach z moją kotką czy w Ulicy Żółwiego
Strumienia już nie. Prowadzę w nich luźną, ale świadomą i podporządkowaną
rygorom własną narrację.
Melchior Wańkowicz miał bardzo silną osobowość jako człowiek i jako twórca.
Czy nie bała się pani, że zdominuje pani sposób widzenia świata i zaciąży nad
pani własną twórczością?
Niczego się nie bałam. Poznałam Wańkowicza jako studentka
4. roku polonistyki, w ogóle znałam pisarza jedynie dwa lata i 4 miesiące, w
tym był okres studiów i półtora roku pracy jako jego asystentka i sekretarka.
Kiedy zmarł, miałam ledwie 25 lat i już rozpoczęty doktorat. Niebawem po śmierci
pisarza krakowskie Wydawnictwo Literackie zwróciło się do mnie z pytaniem, czy
nie napisałabym książki wspomnieniowej o Wańkowiczu. Napisałam ją w 6 miesięcy,
została wydana szybko i ładnie. Miała wiele recenzji, była komentowana i bardzo
popularna, ukazały się 3 wydania, w sumie ponad 100 tysięcy nakładu.
Wątek wańkowiczowski oczywiście często się przewija w
moim pisaniu. Mówię "oczywiście", bo był to mój obowiązek i dług do
spłacenia, skoro pisarz mnie - młodziutkiej wtedy asystentce - zapisał swoje archiwum.
Napisałam trzy książki poświęcone jego życiu i twórczości, wydaję tomy z jego
korespondencją, prowadzę serię dzieł zebranych w wydawnictwie Prószyński i
S-ka. Piszę do każdego tomu posłowia, prezentuję nieznane materiały z archiwum.
Okazało się także, że musiałam Wańkowicza raz po raz
bronić, co trwa do dzisiaj, ponieważ pojawiają się różni ludzie, którzy chcąc
pogrążyć znanych twórców wymyślają jakieś dziwne teorie.
Znam doskonale twórczość Wańkowicza i koleje jego losu,
nie ma w jego życiu niczego ciemnego, nie wplątał się w żadne układy
polityczne. Był człowiekiem uczciwym, ale też człowiekiem sensownych
kompromisów, która to cecha uważana jest np. w USA jako dodatnia.
Pisarz po powrocie do Polski w 1958 r. zgodził się na
skróty w Bitwie o Monte Cassino. Dzięki tej książce ugruntowana została
powojenna legenda bitwy. Jego książki sławiące bohaterstwo żołnierza polskiego
przynosiły pokrzepienie, a on sam dawał przykład niezależnej postawy. Po
procesie politycznym w 1964 r. dla wszystkich ludzi uosabiał odwagę cywilną i
niezależność sądów.
Wańkowicz mówił, że nie jest beletrystą, cytuje pani w książce jego
wypowiedź: "Dopiero gdy dostanę fakt, on obrasta, rozkwita w syntezy,
porównania, analogie. Fakt jest dla mnie katalizatorem dla wyobraźni". Jak
ten proces twórczy przebiegał?
Uczestniczyłam tylko w powstawaniu Karafki La
Fontaine'a, ostatniego dzieła pisarza, które rozrosło się do dwóch tomów
(Wańkowicz zadedykował mi drugi tom). To książka niejako warsztatowa, w której
pisarz dzieli się swoimi spostrzeżeniami, doświadczeniem wielu lat, zastanawia,
czym jest talent, czym jest proces twórczy.
Czyli nie byłam świadkiem powstawania jego słynnych
reportaży, jak np. była Zofia Górska (później Romanowiczowa), która pracowała
jako jego sekretarka przy pisaniu Bitwy o Monte Cassino. Wańkowicz jej
bardzo pomógł i zaważył na jej losie, o czym pięknie napisała w powieści Sono
felice (Londyn, 1977 r.). Wyrosła z niej beletrystka, nie reporterka.
Myślę, że Wańkowicz lubił wyzwalać w wybranych osobach
twórcze umiejętności, kreatywne spojrzenie. Tak zachęcił do pisania m.in. swoją
młodziutką córkę Martę-Tili i był zawiedziony, kiedy później poddała się silnej
osobowości męża i zaprzestała pisania.
Autor Ziela na kraterze dawał sobą przykład
umiejętności patrzenia na ludzi, ciekawości innego człowieka. Był tytanem
pracy, ale też nie żył jak pustelnik, smakował i cieszył się życiem. Umiał
zorganizować sobie dzień, ustawić pracę. To są cechy i umiejętności bardzo
istotne. Gdy się je posiądzie w młodym wieku, są bardzo przydatne. Twórczość,
wybór tematów - to już nam życie podsuwa. Umiejętność pracy, skupienia, talent
do wyszukiwania tematów, podejście do nich są ogromnie cenne, i to trzeba umieć
z siebie wydobyć.
Tak jak Bolesław Leśmian kreował nowe słowa w poezji, tak Melchior
Wańkowicz w prozie; mówię prozie, bo jego pisarstwo daleko wychodziło poza
klasycznie definiowany reportaż. Skąd się brała ta słowotwórcza wena? Z braku
pewnych określeń w polszczyźnie czy z potrzeby tworzenia własnego,
charakterystycznego języka?
Klasycznie definiowany reportaż ma określone reguły i
jeżeli ktoś je przekracza, a uchodzi za pisarza non fiction, może być
krytykowany. Wyjściem jest stworzenie własnej teorii.
Wańkowicz napisał swoją teorię reportażu, czym ten
gatunek jest dla niego. Napisał o metodzie mozaiki, o łączeniu faktów czy
zdarzeń, które się przytrafiały różnym ludziom i wpisanie ich w jeden życiorys.
Uzyskiwał tym sposobem prawdę syntetyczną. Napisał tę teorię dopiero po
wydrukowaniu swoich wielkich reportaży, jest to jego teoria i jego sposób
radzenia sobie z tematem i materiałem.
Polszczyzna pochodzącego z Kresów Wańkowicza była bogata
i kipiąca smakowitościami. Można już w Szczenięcych latach, wczesnej
książce o Kresach, zachwycić się jego językiem. Tu właśnie zwyczaje i obyczaje
opisane są językiem pełnym słowotwórczych ubarwień, z humorem i lekkością.
Z dokumentów, z którymi zapoznała się pani w Instytucie Pamięci Narodowej,
wynika, że Wańkowicz miał wielu jeśli nie wręcz wrogów, to ludzi sobie
niechętnych. Czy dlatego, że - jak napisał w 1976 r. Andrzej Pawluczuk -
"Niezgoda na przejawy indywidualnej i społecznej bezmyślności była
charakterystyczną cechą jego osobowości i pisarstwa. Wańkowicz, mimo wielu
kłopotów i pokus - pozostał jej zawsze wierny, nie uległ żadnej presji"?
Koledzy po piórze często zazdrościli mu ciekawych książek
i wiernych czytelników. Niezwykle częstą ludzką cechą jest "kundlizm"
- tak pisarz nazwał zawiść i zazdrość. Na okładce pierwszego wydania książeczki
pod takim właśnie tytułem dał motto: "Szewc zazdrości kanonikowi, że
prałatem został". Zdolność cieszenia się nawet z niewielkich sukcesów
przyjaciół czy znajomych jest trudniejsza niż współczucie. Łatwiej współczuć
(on taki biedny, chory, a ja tak się dobrze miewam), niż radować się dobrą passą
innych.
Wańkowicz chadzał własnymi drogami, nie lubił i nie
chciał należeć do żadnej grupy czy politycznych środowisk. Widział często różne
strony tego samego zjawiska, nie chciał wpaść po uszy w coś, co się nie
zgadzało z jego pisarskim powątpiewaniem, ciekawością drugiej strony,
dociekliwością i badaniem szczegółów.
To mu nie pomogło. Nie dostał żadnej nagrody - ani przed
wojną, ani na emigracji, ani po wojnie, bo nigdy nie był uważany "za
swojego" i nikt go nie wytypował do nagrody. Ciekawy przypadek.
W wydanej w tym roku książce "Na tropach Wańkowicza po latach"
rozdział "Marta Erdman. Ostatnia z Domeczku...", w którym pisze pani
o ostatnim okresie życia Tirliporka, kończy zdanie o Janie Erdmanie, jej mężu:
"Miał jeszcze przed sobą, jak się okazało, bardzo dramatyczne lata".
Dlaczego zostawiła pani takie niedopowiedzenie?
Bo to już historia rodziny Erdmanów. Napisałam o niej
trochę w Ulicy Żółwiego Strumienia.
"Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon" to klasyczna saga polskiej
rodziny szlacheckiej, która w swym majątku w latach 30. ub. wieku założyła
stadninę. To też opowieść o bohaterskim majorze Hubalu i kilku oddziałach
partyzanckich, którym pomagali mieszkańcy dworu, także o niezwykłych losach
koni z tej stadniny. Hubal, Hubalczycy byli bohaterami książki Wańkowicza. A
pani - przed "Dworem w Kraśnicy..." napisała powieść historyczną
"Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża", nagrodzoną
przez londyński Związek Pisarzy na Obczyźnie.
Nie piszę o majorze Hubalu, zostawiam ten temat
historykom i dokumentalistom. Piszę o tym, co działo się wokół Hubala, i też to
jest niewielki, poboczny wątek w tych trzech książkach. Koń Hubala o imieniu
Demon pochodził ze słynnej stadniny koni arabskich (ale Demon był koniem pełnej
krwi angielskiej). Krzyż Virtuti Militari Hubala, zostawiony na przechowanie
przez kurierkę mojej bohaterce, Kai od Radosława, stał się jej amuletem, nosiła
go na szyi w czasie Powstania Warszawskiego. Po jego upadku dotarła do rodziny
do Białegostoku, tam została aresztowana przez NKWD i wywieziona do Ostaszkowa.
Polacy pomogli jej ukryć krzyż: wydrążyli w obcasie buta otwór i tak przetrwał.
Wróciła do Polski jesienią 1946 r., została znaną architektką. Ten krzyż
towarzyszył jej 54 lata.
Piszę o całym życiu Kai - począwszy od najszczęśliwszego
dla niej okresu - o dzieciństwie w górach Ałtaj. Jej rodzina była wśród Polaków
zasiedlających Syberię dobrowolnie, i to jest także ciekawy wątek książki.
Napisałam o Romanie Rodziewiczu, który we Włoszech zaraz
po wojnie opowiedział Wańkowiczowi dzieje oddziału majora Dobrzańskiego, i tak
powstała słynna książeczka Hubalczycy (do której dokumentaliści mają
wiele uwag krytycznych). Ja zaś napisałam o całym życiu Rodziewicza - przez
okres Hubala przemknęłam się cytując niewielki pamiętnik. Natomiast piszę o jego
dzieciństwie w Mandżurii, o aresztowaniu, o okresie w Auschwitz i
Buchenwaldzie, a po wojnie o emigracji. Jego całe życie wydało mi się godne
pokazania - jako życie człowieka, którym historia rzucała z miejsca na miejsce.
Mam z Romanem kontakt do dziś, mieszka w Anglii.
Bliskie są mi opowieści o życiu, sagi rodzinne. Lubię
opowiedzieć o życiu ludzi, którzy umieli je przeżyć godnie, mimo trudności,
mimo klęsk, wojen, wielu nieszczęść. Takich właśnie ludzi wybieram, są moimi i
moich książek bohaterami. Wchodzą do szczególnego panteonu. Czytelnicy też ich
kochają, co obserwuję z radością.
Jak pani sobie radzi na niełatwym dziś rynku wydawniczym?
Polscy wydawcy publikują moje książki bez sponsorów.
Zakładają, że się rozejdą, że przez lata pisania pozyskałam wiernych
czytelników. Doceniam, że moje książki są recenzowane i omawiane nie tylko w
pismach literackich, ale specjalistycznych, zainteresowały się nimi np. Koń
Polski, Polskie Araby, Wiadomości Ziemiańskie.
Z kolei w USA doceniam, że książka Open Wounds: A
Native American Heritage jest recenzowana przez pisma indiańskie i
rekomendowana przez samych Indian. Cieszę się, gdy kociarze pytają mnie na
kiermaszach, kiedy napiszę kolejny tom o mojej kotce Suzy, a amerykański
wydawca poleca tę książkę innym. Ale jest to efekt żmudnej pracy już przez 35
lat, której jestem oddana, która z latami stała się moją wielką pasją. Oby mi
tylko życia starczyło na tematy, którymi chciałabym się jeszcze zająć.
Dziękuję za rozmowę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz