- Kto jest dla pani wzorem pióra w dzisiejszym trudnym świecie? - Mam wielu ulubionych pisarzy dawnych i współczesnych. Każdy ma coś innego, co mnie interesuje. Ale powiem o jednej współczesnej pisarce, której pióro jest mi najbliższe. To Aleksandra Ziółkowska- Boehm, mieszkająca w Wilmington w stanie Delaware, była sekretarka Melchiora Wańkowicza, autorka kilkudziesięciu książek dotyczących nie tylko Wańkowicza, ale i wielu ważnych wydarzeń z historii Polski. Uważam, że literatura faktu jest niezmiernie ważną dziedziną, gdyż utrwala wydarzenia, które umkną na zawsze, gdy ich w porę nie złapiemy. Aleksandra Ziółkowska pisze o faktach i ludziach, którzy istnieją. Ich losy podane na tle historii Polski tworzą fascynującą opowieść. Autorka posługuje się bardzo pięknym, literackim językiem, od jej książek nie można się po prostu oderwać. Niosą przy tym duży bagaż historii, autentycznych wydarzeń, które nas wzbogacają o wiedzę o Polsce i nas samych.
{Całość:}
Dodano: 12.01.12 - 20:18 | Dział:
Głos Polonii
Joanna Sokołowska – Gwizdka
Autorka książki o Helenie Modrzejewskiej odpowiada na pytania Aliny
Szymczyk
- Pani Joanno, proszę powiedzieć, jak to się stało, że zainteresowała się Pani
osobą Heleny Modrzejewskiej?
- Postacią Heleny Modrzejewskiej zainteresowałam się podczas mojego pierwszego
pobytu w Kalifornii w 1998 roku. Wiele napotkałam tam śladów po słynnej
artystce, głównie w nazwach - miasteczka, stacji kolejowej, drogi szybkiego
ruchu czy kanionu. Wciąż trafiałam na napisy - Modjeska Peak, Modjeska Falls,
Modjeska Fire Station, Modjeska Shop itd. Nawet w restauracji można było zjeść
kotlet à la Modjeska. Mimo to, postać wielkiej aktorki nie była tam tak znana,
jakbym się tego spodziewała. Sama zresztą miałam na jej temat wiedzę bardzo
ogólną. Jakim była człowiekiem, o czym marzyła, jak toczyły się jej życiowe
losy - o tym nie miałam pojęcia. Po powrocie do Polski zaczęłam czytać
praktycznie wszystko, co było dostępne w polskich bibliotekach, a dotyczyło
wielkiej aktorki. Coraz bardziej lektury te mnie wciągały, coraz bliższa stawała
mi się postać Heleny Modrzejewskiej. Tym bardziej była żywa, że poznawałam ją
poprzez jej własne pióro. Cieszyłam się, że artystka tak dużo pisała, że
pozostał po niej jej pamiętnik i ogromna ilość korespondencji. Po czasie
wydawało mi się, że znam ją od lat i że się „zaprzyjaźniłyśmy”. Stała się dla
mnie kimś bliskim.
- Opowiadając o Helenie Modrzejewskiej, użyła Pani sformułowania „wydawało
mi się, że znam ją od lat, zaprzyjaźniłyśmy się, stała się dla mnie kimś
bliskim”. Opowieść o Helenie Modrzejewskiej w Pani książce „Co otrzymałam od
Boga i ludzi” napisana pięknym językiem, kunsztownie wydana, dodam, że
występuje w niej fascynacja postacią tej fenomenalnej artystki, co wpłynęło na
Pani fascynacje jej osobą ?
- Modrzejewska miała w sobie ogromną siłę i hart ducha. W wielu sytuacjach,
wydawałoby się beznadziejnych, kiedy inni by się poddali, ona się podnosiła i
szła dalej. Nawet odnosząc największe sukcesy, nigdy nie przestała pracować nad
rolami i nad swoją techniką. Osiągnęła szczyty sławy, ale pozostała zwykłym
człowiekiem. „Poznałam” ją zarówno jako człowieka pełnego radości, jak i
wątpliwości, wielkich wzlotów i upadków, znam ją z życia codziennego, dowcipną,
uśmiechniętą, pielącą ogródek, czy narzekającą na los gwiazdy, która musi
smażyć kotlety i cerować skarpetki swoim panom. Wyobrażam sobie ją spacerującą
wśród cyprysów w kalifornijskim Ardenie, pielęgnującą ukochane róże czy
opisującą w listach do rodziny kłopoty z kolejnymi kucharkami. Widzę ją też na
scenie, jako wielką aktorkę wzbudzającą niezapomniany dreszcz, oklaskiwaną
zarówno przez tłumy w Metropilitan Opera w Nowym Jorku, jak i garstkę widzów w
małych prowincjonalnych amerykańskich teatrzykach. Zafascynowała mnie jej
ludzka twarz, w ramie oszałamiającego sukcesu i mody na Modrzejewską.
- Wiedza Pani o życiu codziennym, niemal duchowym i emocjonalnym jest
szczegółowa, czego wyrazy daje Pani nie tylko w rozmowie, ale również w
książce. Proszę powiedzieć jak bardzo Modrzejewska była znana w USA jak na
ówczesne czasy?
- W tamtych czasach była jedną z bardziej znanych postaci Ameryki. Oprócz
niezwykłego talentu Modrzejewskiej, przyczynił się do tego rozwój kolei, dzięki
czemu artystka mogła dotrzeć w najdalsze zakątki kraju. W Ameryce odbyła 23
tury, każda tura trwała ok. pół roku, podczas jednej tury aktorka odwiedzała
ok. 80 miast i miasteczek, niektóre po kilka razy, grała 250 przedstawień, w
tym zwykle 6 nowych premier. Do teatru przychodzono na Modrzejewską, nie na
Szekspira. Rozpisywały się o niej gazety w całym kraju. Zgłaszały się do niej
duże firmy, aby użyczała swojego nazwiska dla różnego rodzaju produktów. Szyto
damskie stroje a la Modjeska, można było kupić kapelusze a la Modjeska, czy też
różne przybory toaletowe a la Modjeska. Aktorka stała się w Ameryce tak
naśladowana, że w miastach, przez które przeszła, zaczęła dyktować nie tylko
modę, ale i maniery, zachowanie, gesty. „Bombonierki, obwoluty do cygar i
pudełka od zapałek ozdabiano jej wizerunkiem; nawet w restauracjach podawano
zające i kompoty a la Modejska” – jak napisał jeden z recenzentów
W miastach, w których występowała bez końca fetowały ją miejscowe kluby, a
wieczorem na scenie pojawiały się wielkie kosze kwiatów z „gwiazdą północy” na
szczycie, utkaną z białych i czerwonych róż. Modrzejewską nazywano „Gwiazdą
północy”, czyli przybyłą z Polski, kraju leżącego gdzieś tam na północy Europy.
Niedawno kupił ode mnie moją książkę wnuk Grovera Clevelanda - prezydenta
Stanów Zjednoczonych z czasów Modrzejewskiej. Powiedział on, że jego dziadek i
babcia z największa radością przyjmowali artystkę w Białym Domu, jeśli tylko
pozwalała na to geografia i że był to dla nich zaszczyt. To też świadczy o
randze Heleny Modrzejewskiej w Ameryce.
- Modrzejewska w swojej epoce była kobieta dużego sukcesu. Czy Pani sądzi,
że jakaś inna polska aktorka ma szansę w USA na taką karierę?
- Myślę, ze teraz są zupełnie inne czasy i trudno porównywać role dzisiejszego
aktorstwa z ówczesnym. Kiedyś teatr spełniał ważną funkcję jako rozrywka, część
intelektualnego rozwoju, czy miejsce spotkań towarzyskich. Teraz większy wpływ
na popularność aktorów ma film. Doszły też nowe media za pośrednictwem
Internetu, teatr więc odgrywa dziś inną rolę. W XIX wieku ten kraj ciągle
jeszcze był „zdobywany”, o wielu rzeczach nie wiedziano, wielu nie znano. Można
było więc zagospodarować wiele pól. Obecnie wszechobecna pop kultura wypiera
tzw. kulturę wyższą, coraz mniej miejsca jest na wybitne talenty, a coraz
większą popularność i uznanie zdobywają ci artyści, którzy trafiają w gusty
większości. Tak więc ze względu na specyfikę obecnych czasów nie sądzę, aby
powtórzył się fenomen Modrzejewskiej w Ameryce.
- Na czym polegał fenomen Modrzejewskiej?
- Na niezwykłym talencie, połączonym z urodą i pracowitością. Artystka dawała
ludziom niezapomniane przeżycia, wywoływała emocje. Gdy umierała na scenie,
płakała cała widownia, gdy odzyskiwała wzrok jako Jolanda, córka króla Rene,
radość widzów nie miała granic. Jej role nie były sztuczne, wykreowane dla
potrzeb scenicznych, postacie teatralne miały ludzką twarz. Modrzejewska długo
nad nimi pracowała, wczuwała się w przestawiane osoby, w ich sytuację życiową.
Nad niektórymi rolami pracowała całe życie. Tak było np. z Marią Stuart,
Artystka dużo czytała, wyobrażała sobie królową, jej odczucia, pojechała nawet
do Edynburga, by zobaczyć celę, w której Maria Stuart była zamknięta. Niektóre
postacie poprawiała, nie wierzyła, że były z gruntu złe. W Damie Kameliowej,
granej w Ameryce pt. „Camile”, starała się udowodnić, że bohaterka została
kurtyzaną, bo zmusiły ją do tego warunki, że w rzeczywistości była wrażliwą
osobą, uwikłaną w system społeczny. To podejście Modrzejewskiej do postaci
podobało się autorowi Aleksandrowi Dumasowi.
Poprzez kreowane przez siebie postacie Modrzejewska pokazywała człowieka, takim
jakim jest, ze swoimi radościami, rozterkami, wątpliwościami. Podobno nawet
recytując kolejne liczebniki potrafiła wywołać niezapomniane wzruszenia. Dzięki
temu stała się amerykańską legendą na długie lata, a ślady po niej przetrwały
do dziś.
- Czy trudno jest dla pani mieszkając w USA pisać w pięknym języku polskim?
- Nie, ponieważ nigdy nie przestałam posługiwać się językiem polskim. Przez
cały czas mojego pobytu za Oceanem (od 2001 roku) pracuję lub współpracuję z
polskimi gazetami. W Kanadzie, przez 6 lat redagowałam „List oceaniczny” -
dodatek kulturalno-literacki, wydawany przez dziennik „Gazeta” w Toronto.
Przyjmowałam teksty literackie do druku, oceniałam ich wartość, poprawiałam
język. I sama dużo pisałam. Język angielski jest dla mnie językiem porozumiewania
się na tym kontynencie, ale wypowiedzieć się od serca, czy dyskutować na temat
kwestii ważnych, lub mniej ważnych potrafię tylko w języku polskim.
- Proszę powiedzieć jak została pani pisarką?
- Od kiedy pamiętam lubiłam pisać. Traktowałam to jako zabawę, sprawiało mi
przyjemność bycie sam na sam z kartką papieru i kreowanie świata wyobraźni, w
którym wszystko jest możliwe. Podczas studiów polonistycznych na Uniwersytecie
Łódzkim, udało mi się spotkać z Marią Kuncewiczową, w jej domu w Kazimierzu nad
Wisłą. Bardzo starannie przygotowałam się do tej wizyty, przeczytałam wszystkie
książki pisarki, zanotowałam wiele pytań. Maria Kuncewiczowa była dla mnie
postacią z innej epoki, ostatnim reliktem przedwojennego pisarskiego świata.
Czekała na mnie na progu, w koronkowej bluzce ze stójką, pięknie uczesana. A
miała już dziewięćdziesiąt lat. Oprowadziła mnie po swoim domu i jego
tajemnicach – to biurko Wyczółkowskiego, a to słynny plakat, mojej przyjaciółki
z Paryża – opowiadała. Zapach starych mebli, kolory pieca huculskiego i suche
bukiety, które pisarka uwielbiała. Byłam oczarowana. Nie zadałam ani jednego z
przygotowanych pytań, to pani Maria mnie wypytała o mnie i pokazała mi cząstkę
swojego świata. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że pisarza gna ciekawość
ludzi, zjawisk, przeszłości, przyszłości i wszystkiego co nas otacza. Pisarz ma
nieodpartą potrzebę podzielenia się z innymi swoimi obserwacjami i
przemyśleniami. Dlatego pisze.
Po wizycie u Marii Kuncewiczowej napisałam reportaż, który ukazał się w Wielkanocnym
numerze łódzkich „Odgłosów”. Maria Kuncewiczowa przysłała mi kartkę z
Kazimierza, w której „dziękuje mi za atmosferę”. Był to dla mnie największy
komplement, jaki mogłam dostać i zachęcił do dalszej pracy.
- Maria Kuncewiczowa była prawdziwą damą z innej epoki. Miałam przyjemność
rozmowy z nią w jej domu w 1985 roku podczas koncertu z kapelą w Kazimierzu.
Było to dla mnie duże przeżycie, gdyż występowaliśmy dla dziennikarzy z całego
świata na placu przed domem Kuncewiczów. Pani Maria wyszła po nas przed dom, a
my wręczyliśmy jej lubelski placek z kaszą gryczaną, jej ulubiony. Pani Maria
oprowadziła nas po domu, potem pokroiła sama placek, wyjęła z kredensu butelkę
z orzechową nalewką. Zwróciła się do jednego z członków kapeli z prośbą o
rozlanie i już po chwili delektowaliśmy się szlachetnym trunkiem w maleńkich
zgrabnych kieliszeczkach siedząc za pięknym olbrzymim drewnianym stołem. Cieszę
się ogromnie, Pani Joanno, że spotkałam Panią na mojej drodze, jest Pani
interesującą osobą, poszukującą ciekawych ludzi i tematów wartych ocalenia.
Proszę powiedzieć, co w pracy pisarskiej jest najtrudniejsze, a co jest
najpiękniejsze i najciekawsze?
- Pisanie ma różne fazy. Przyjemne jest poszukiwanie materiału, poznawanie
obszaru, który nas zaciekawił. Wtedy czujemy się jak Sherlock Holmes,
odkrywający tajemnice i łączący pozornie nie związane ze sobą nitki wydarzeń.
Gdy już siada się do komputera, aby przelać myśli, nachodzą różne wątpliwości -
a czy warto, czy to ktoś przeczyta, czy ma to sens. Poszukuje się metody, aby
obraz był jak najbardziej czytelny. Po długiej nieprzespanej nocy, gdy już się
nam wydawało, że uchwyciliśmy to „coś”, po kolejnym czytaniu tekstu, ma się go
ochotę wyrzucić wszystko do kosza i zacząć od nowa. Pisanie to jak rzeźbienie
nieokrzesanego materiału, nadawanie mu formy i dopracowywanie, niemal w
nieskończoność. Ile razy by się nie czytało, zawsze się znajdzie coś do
poprawienia. W pisaniu jest się samotnym, tylko ja, papier, myśli i długie
godziny, które nie posuwają pracy do przodu. I wiele frustracji z tego powodu.
Dopiero, gdy praca jest już zakończona, gdy książka ma już swój ostateczny
kształt, następuje etap radości. Cieszymy się, gdy nasza praca idzie w świat,
gdy przestajemy być anonimowi, rozmawiamy z ludźmi, dzielący się swoimi
opiniami, czytamy listy od czytelników. Jeśli sprawiło się komuś radość swoim
piórem, gdy obudziło się uśpione struny, zbudowało poczucie dumy z
przynależności do własnego narodu, dostarczyło przeżyć i emocji, to to jest
największa radość i zapłata za żmudne godziny spędzone sam na sam z komputerem.
- Kto jest dla pani wzorem pióra w dzisiejszym trudnym świecie?
- Mam wielu ulubionych pisarzy dawnych i współczesnych. Każdy ma coś innego, co
mnie interesuje. Ale powiem o jednej współczesnej pisarce, której pióro jest mi
najbliższe. To Aleksandra Ziółkowska- Boehm, mieszkająca w Wilmington w stanie
Delaware, była sekretarka Melchiora Wańkowicza, autorka kilkudziesięciu książek
dotyczących nie tylko Wańkowicza, ale i wielu ważnych wydarzeń z historii
Polski. Uważam, że literatura faktu jest niezmiernie ważną dziedziną, gdyż
utrwala wydarzenia, które umkną na zawsze, gdy ich w porę nie złapiemy.
Aleksandra Ziółkowska pisze o faktach i ludziach, którzy istnieją. Ich losy
podane na tle historii Polski tworzą fascynującą opowieść. Autorka posługuje
się bardzo pięknym, literackim językiem, od jej książek nie można się po prostu
oderwać. Niosą przy tym duży bagaż historii, autentycznych wydarzeń, które nas
wzbogacają o wiedzę o Polsce i nas samych.
- Dziękuję pięknie i życzę wiele wartościowych książek z nadzieją na ponowne
spotkanie w Chicago.
...............................................
Wywiad z
autorką książki o Helenie Modrzejewskiej, Joanną Sokołowską – Gwizdka,
przeprowadziła Alina Szymczyk w Zrzeszeniu Literatów im. Jana Pawła II w
Chicago