piątek, 28 sierpnia 2015

HISTMAG - Michał Staniszewski - Recenzja książki: "Druga bitwa o Monte Cassino i inne opowieści", Iskry 2014

Książka Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm jest wyjątkowym zbiorem relacji uczestników II wojny światowej. Nie mamy do czynienia ze zwykłymi wspomnieniami zwykłych ludzi, lecz raczej zupełnie niezwykłymi relacjami bardzo szczególnych ludzi. Nie jest to typowa książka historyczna, ale raczej pozycja dokumentalna. Jednocześnie w żadnym wypadku nie znaczy to, że jej wartość naukowa jest niska.
Recenzowana pozycja składa się z dziewięciu rozdziałów zbudowanych według jednolitego schematu. Wpierw Autorka pokazuje postać relacjonującego - nie jest to jednak sucha charakterystyka typu „urodził się, działał, był” ale wieloaspektowe i niepozbawione akcentów osobistych przedstawienie „źródła”. Pomagał w tym fakt, że Ziółkowska-Boehm praktycznie wszystkich relacjonujących znała osobiście.
Zaintrygował mnie dobór „uczestników” Drugiej bitwy o Monte Cassino. Mówiąc wprost – jedynym kluczem w nich (i to też nie do końca) jest fakt bycia świadkiem i uczestnikiem tragicznych lat 1939-1945. Ponieważ reprezentują oni całkowicie różne środowiska, czytelnicy mogą zyskać ciekawe, wielowymiarowe spojrzenie na wojenną rzeczywistość oczami jej uczestników. Wypowiedzi bohaterów książki są efektem wielokrotnych rozmów Autorki czy długich wywiadów. Nie oznacza to, że mamy do czynienia tylko z wypowiedziami dziewięciu wybrańców. Dzięki serdecznym relacjom łączących ich z Autorką, zyskujemy też np. wgląd w ich prywatną korespondencję i możemy poznać ich rodzinne tajemnice. To z pewnością wzbogaca i ożywia relacje z którymi mamy do czynienia.
Głównym tematem książki są historie sprzed wielu lat, dlatego też u wielu rozmówców można zauważyć nostalgię za dawnymi czasami. Pomimo tego, że większość relacjonujących ułożyła sobie życie, często na całkiem niezłym poziomie, w ich wypowiedziach co i rusz przebija tęsknota za przedwojennymi czasami, wartościami. Jest rzeczą prawdziwie niezwykłą, że dla niektórych czasy wojenne były najpiękniejsze – to może szokować. Z jednej więc strony opowieści zebrane przez Autorkę są nacechowane dużą dozą autorefleksji. Ale znajdziemy tam również wyraźnie zarysowany punkt widzenia ludzi rozczarowanych wynikiem swojej walki, ludzi wpisujących się w legendę „pokolenia Kolumbów”. Czytając relacje można dojść do wniosku, że opisywane czasy i wydarzenia były piękne i wspaniałe. Czy tak było rzeczywiście? Po lekturze sugestywnych opowieści każdy musi sobie udzielić odpowiedzi na to pytanie.
Relacje bohaterów nie są oczywiście pozbawione komentarzy Autorki. Są one jednak nienachalne, starające się bardziej uwypuklić czy podkreślić sens wypowiedzi, niż je oceniać czy narzucić swoją interpretację. Nie sposób nie dostrzec, jak wielki jest ładunek emocjonalny w tych podsumowaniach. Czy Ziółkowska-Boehm próbowała zdobyć się na obiektywizm? Nie, i sama tego nie kryje. I w gruncie rzeczy nie jest to wcale najważniejsze, a na pewno niczego nie ujmuje jej pracy.
Zebrane relacje to dziewięć różnych spojrzeń na wojenną rzeczywistość. Pozornie podobny, ale w gruncie rzeczy bardzo różnych. Można powiedzieć, że to uchwycona w ostatniej chwili szansa na wysłuchanie tych opowieści i refleksję nad nimi. Korzystajmy z tej niepowtarzalnej okazji.

Michał Staniszewski, Histmag, 28 sierpnia 2015


środa, 19 sierpnia 2015

Biblioteka Mokotowska, Warszawa ul. Wiktorska 10 Spotkanie autorskie 15 maja 2015

15 maja 2015, godz. 18:00
Spotkanie autorskie
Czytelnia Naukowa nr IV,
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Mokotów m.st.Warszawy
ul. Wiktorska 10

Prowadzenie Dyr. Elzbieta Frankiewicz



Joanna Sokołowska-Gwizdka, WYWIAD n.t. ksiazki KAJA OD RADOSŁAWA



LIST OCEANICZNY - DODATEK KULTURALNY


Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego Krzyża
Joanna Sokołowska-Gwizdka
Oct 9, 2006
 > Wersja do drukowania
> Wyślij e-mailem

rozmowa z pisarką Aleksandrą Ziółkowska-Boehm


Dodatek Kulturalny "Gazety" pod redakcją Joanny Sokołowskiej-Gwizdka, wrzesień 2006, nr 45



http://www.gazetagazeta.com/artman/publish/article_14844.shtml





Okładka książki wydanej przez wydawnictwo Muza


A. Ziółkowska-Boehm z hubalczykiem Romanem Rodziewiczem, bohaterem książki "Z miejsca na miejsce", Warszawa 2004, fot. Thomas Tomczyk



Joanna Sokołowska-Gwizdka: W warszawskim wydawnictwie Muza wyszła właśnie kolejna Pani książka pt. „Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego Krzyża”. Książka jest tak napisana, że zapewne wkrótce stanie się bestsellerem. Czyta się ją jednym tchem. Przepiękny, literacki język, niemal filmowe opisy przyrody, pozornie nieistotne, ale stwarzające koloryt chwili i zbliżające nas do bohaterki szczegóły z życia codziennego, pasjonująca opowieść o życiu zwykłym i niezwykłym, wiele faktów historycznych, zbadanych przez Panią i drobiazgowo opracowanych, wszystko to musi zapaść w serca i umysły czytelników, a jednocześnie dać duży bagaż wiedzy historycznej.

Proszę powiedzieć, co Pani czuje po napisaniu tej książki?


Aleksandra Ziółkowska-Boehm: Książką tą spłaciłam swoisty dług wobec zaprzyjaźnionej ze mną od 30 lat wspaniałej kobiety, i wobec jakiegoś wpojonego mi obowiązku czy potrzeby, że należy dzielić się czymś dobrym, interesującym, by ocalić od zapomnienia.

Książka ta w ma w zapleczu trudną polską historię ostatnich 90 lat, bo tyle lat ma moja bohaterka. Posuwając akcję i wydarzenia do przodu sięgałam po fragmenty książki historyka Marcina Kuli „Zupełnie normalna historia, czyli Dzieje Polski”.

Na końcu książki napisałam: Patrząc na życie Kai, zdumiewała mnie jej zaradność, to, że nie zatraciła ambicji, radości i woli życia przeszedłszy gehennę wojny, więzienie i obóz, że stała się osobą twórczą, żywotną, a przecież zmagała się także z chorobami, problemami ze zdrowiem. Swoje życie ocenia pozytywnie. Czy urodziła się „w czepku”, i wszystkie „nieszczęścia”, które ją spotykały umiała pokonać? Czy to sprawa charakteru i woli życia? Myślę, że ludzie różnią się między sobą tym, jak radzą sobie z problemami i jak z nimi walczą. Czy je przygniotą, złamią, czy dadzą powód do usprawiedliwiania, dlaczego życie było takie a nie inne, czy też zahartują, utwardzą, wzniosą, dadzą poczucie własnych możliwości, wyrobią charakter.

Dlaczego wtedy, w latach okupacji, nie opuszczała jej wesołość i optymizm? Napisała mi na karteczce:

„Była wszędzie śmierć i rozpacz. Ale była i nadzieja i niczym nie dająca się zahamować radość życia dwudziestu kilku lat. Godzina policyjna i codzienne oczekiwanie, czy wrócą ci, co wyszli rano. Zaciemnienie i niebieskie płomyki w zapalonych kielichach. Patefon, ulubione „Sans Toi” i bomby. Powroty z akcji. Telefony, telefony, telefony. I niedzielne wędrówki w lasy. Róże i rany”.

… Czyli radość życia daje nie dająca się niczym zahamować młodość i beztroska dwudziestu kilku lat?...A później, do nas, wszystkich ( – brzmi to jak stara i niemodna płyta) należy dbanie o teraźniejszość, by następnym pokoleniom lepiej się żyło. Zostajemy na straży przeszłości i staramy się ją uporządkować, jak ja to właśnie robię snując swoją opowieść o Kai od Radosława, dzielnej, dumnej dziewczynie, którą kształtował „szeroki świat”. Tak kiedyś powiedziała jej siostra, która mając trzy lata zaginęła w górach Ałtaju w Dżungarii i odpowiedziała Kirgizowi, że poszła zobaczyć „szeroki świat”.


JSG: Tak pięknie pisze Pani we wstępie o przyjaźni, która łączy Panią z Kają (Cezarią Iljin-Szymańską), „tą od Radosława” (zgrupowanie AK "Radosław" w Powstaniu Warszawskim), o wieloletniej wymianie myśli, spostrzeżeń, różnych życiowych historii i tym nagłym pomyśle na książkę, który przyszedł po wielu latach. Jak to jest, gdy pisze się czyjąś biografię?


AZB: Każdy z nas ma historię do opowiedzenia. Zacytowałam we wstępie przekazane mi przez Isaaka B. Singera „przesłanie dla pisarzy”: pisać, kiedy się ma „story to tell”, potrzebę opowiedzenia tej właśnie historii, pasję i przekonanie.

Nie napisałam typowej biografii, napisałam opowieść historyczną na podstawie życia konkretnej osoby. Jest to opowieść historyczna, bo historia wywarła duży wpływ na życiu mojej bohaterki. Dzieciństwo na Syberii, szkoła w Wilnie, studia architektury w Warszawie, okupacja w Warszawie, Powstanie Warszawskie, obóz NKWD w Ostaszkowie i odbudowa Warszawy, w którą moja bohaterka ceniony jako architekt była czynnie włączona.

Wybrałam z życia mojej bohaterki te momenty, które uznałam za charakterystyczne i interesujące. Chciałam pokazać dzielnego człowieka, kobietę, której nie złamało życie, która wciąż jest ciekawa świata i ludzi, zawsze była dzielna i czynna. I pełna szczególnego optymizmu. Jak się mówi po angielsku „she is bigger than life”.

Kiedyś pisało się powieści o takich ludziach, ja wybrałam formę literackiej opowieści, ze scenami, dialogami, i przywoływaniem zaplecza historycznego. Wstawiam swoje własne opisy, odczucia, wrażenia, komentarze. Podobnie napisałam kiedyś książkę „Z miejsca na miejsce”.


JSG: Czy literatura faktu przeżywa obecnie rozkwit?


AZB: Absolutnie tak! Wańkowicz by się cieszył. Biografie, monografie, opowieści historyczne są obecnie bardzo popularne, w ogóle literatura faktu zdominowała rynek księgarski. Wystarczy wejść do księgarni (myślę także, a nawet przede wszystkim, o amerykańskich księgarniach) i zobaczyć, jakie książki wystawiane są w dziale nowości.

Podobnie współczesny film oparty jest często na życiu prawdziwej osoby czy na prawdziwym zdarzeniu. Myślę, że XXI wiek będzie należał do literatury faktu. Jeżeli Ryszard Kapuściński dostanie nagrodę Nobla, to będzie to otwarcie się także Nobla na literaturę faktu. Byłoby wspaniale.


JSG: Wydawcy więc chętniej wydają teraz książki literatury faktu.


AZB: Patrząc na rynek amerykański wydaje mi się, że tak. James Frey, autor wyróżnionej przez Oprah Winfrey książki „A Million Little Pieces”, została błyskawicznie bestsellerem jako opowieść wspomnieniowa z jego życia. Jak się szybko okazało, taką nie jest, autor wstawił wiele nie swoich wydarzeń, przejaskrawił inne. Frey tłumaczył się, że kiedy przyniósł maszynopis wydawcy jako powieść, ten mu ją odrzucił, ale powiedział, że zainteresowany byłby nią, gdyby była to książka biograficzna. James Frey przerobił ją i napisał w pierwszej osobie, jako opowieść o swoim życiu. Książka została wydana i wywołała wielkie poruszenie. Kiedy okazało się, że jego życie nie było aż tak fascynujące jak jest w książce, powstał nawet swoisty skandal. Ale to już jest inny temat.

Czytelnik współczesny jest głodny prawdziwych wydarzeń, nie ma czasu na fikcję, stąd taka popularność różnych „reality shows”.


JSG: Jak się Pani przygotowywała do pisania tej książki?


AZB: Przede wszystkim musiałam zrobić ogromny research. Czytałam wiele książek, sprawdzałam wszystko, całe tło historyczne, i więcej. Na przykład moja bohaterka zapamiętała z dzieciństwa na Syberii, że Barnaul miał kopalnię złota. Sprawdziłam, że to była kopalnia srebra. Wiele podanych faktów sprawdzałam. Nawet dotyczących jej dalekiej rodziny, o której różne snuto opowieści. Jeden z kuzynów uchodził na bohatera, bo wysadził pomnik Stalina na Śląsku. Sprawdziłam, i żadnego pomnika Stalina na Śląsku nie było. Drugi miał pracować jako dyrektor radia w Katowicach.

Moi znajomi sprawdzili, dostałam listę wszystkich dyrektorów radia od wojny, nie było tam jego nazwiska. Więc takie różne opowieści rodzinne należy sprawdzić, a co dopiero przywoływane fakty historyczne.

Moja bohaterka po wojnie wiele podróżowała. Mój mąż Amerykanin zareagował na moje opowieści zdziwieniem. - Jak to, to w Polsce komunistycznej ludzie jeździli na wycieczki za granicę?… Musiałam ten temat bardziej zbadać, bo wiedziałam, że takie pytania nie on jeden będzie zadawał. Dotarłam do książki Pawła Sowińskiego „Wakacje w Polsce Ludowej” wydanej niedawno przez Wyd. Trio. Dowiedziałam się, że jej autor z tego tematu doktoryzował się u profesora Kuli i potem opublikował książkę. Zamówiłam ją Internetem przez księgarnię Merlin. Długo opóźniała się jej przesyłka, ale dostałam kontakt do autora. Paweł Sowiński przysłał mi swoją książkę Internetem. Mogłam skorzystać z cytatów, które potem zlokalizowałam, gdy książka wreszcie przyszła.

W pierwszej części książki piszę o dzieciństwie bohaterki na Syberii, o kolonii polskiej, która tam żyła ze sobą w wielkiej symbiozie. Sprowadziłam książki znawcy tego tematu, profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, Antoniego Kuczyńskiego. Potem mi sam przysłał monografię poświęconą Bronisławowi Piłsudskiemu, który był bratem marszałka. Jest to postać wybitna i czekam niecierpliwie na kolejną o nim książkę, którą także przygotowuje prof. Kuczyński. Piłsudski za udział w zamachu na cara Aleksandra II skazany został początkowo na śmierć, potem na 15 lat zesłania na Sachalin.

Jego osiągnięcia naukowe stworzyły podstawę do badań etymologicznych i językowych ludów rosyjskiego Dalekiego Wschodu, plemion Syberii: Ajnów, Gilaków, Niwchów, Oroków i Mangunów. Kolejno (wraz z Wacławem Sieroszewskim) udali się na badania kultury Ajnów na wyspie Hokkaido (wówczas zwanej Yesso). Przywołałam w swojej książce Polaków, którzy ucywilizowali Syberię, dokonali wielkich badań, ich imionami nazwane są tam góry, doliny i miasto.

Podobny "research" zrobiłam do kolejnych lat - czasów okupacji w Warszawie, Powstania Warszawskiego. Książka ma niemal 100 przypisów i dołączoną bibliografię.


JSG: Książka zawiera też bogaty zbiór fotografii.


AZB: Tak. Wiosną będąc w Polsce ustalałam je z graficzką i autorką okładki, Maryną Wiśniewską. Dostałam zgodę wnuka Jana Bułhaka na druk zdjęć zburzonej i odbudowanej Starówki warszawskiej, zdobyłam piękne fotografie z Powstania Warszawskiego Wiesława Chrzanowskiego. Cześć zdjęć miałam w swoim archiwum, a wszystkie własne i rodzinne dostarczyła mi bohaterka.

Książka ma ciekawą szatę graficzną, bo zdjęcia są wkomponowane w tekst. Kilka osób pisało mi już na ten temat, bo książka powoli wchodzi do księgarń. Wydawnictwo Muza wydaje swoje książki bardzo starannie. Są także rysunki Kai – obozu w Ostaszkowie, kolonii polskiej w Ałtaju i inne.

Fragmenty „Kai od Radosława” były drukowane w kilku pismach. Prof. Kuczyński wydrukował jeden w wydawanym przez Uniwersytet Wrocławski i Związek Sybiraków piśmie „Zesłaniec”. Inny - dotyczący Powstania Warszawskiego - wydrukował jezuicki „Przegląd Powszechny”, jeszcze inny krakowski „Dziennik Polski” i nowojorski „Przegląd Polski”.

Ja książki jeszcze nie mam, a bardzo jestem jej ciekawa. Gdy pierwsze egzemplarze były gotowe, szefowa Wydawnictwa Muza osobiście zawiozła książkę mojej bohaterce. Jak ładnie!


JSG: Jak Kaja od Radosława przyjęła tę książkę?


AZB: Kaja ma skończone 90 lat, mieszka sama, odwiedzają ją znajomi i w ogóle jest bardzo dzielna. Kilka dni temu przysłała mi liścik:

„Kochana Oleńko! Książka jest piękna, brak mi słów żeby wyrazić swój zachwyt. Dziękuję Ci z całego serca, że jest tak prawdziwa jak jestem ja sama.

Ciągle jeszcze nie mówię, że "byłam", bo nadal ciągle jestem i bardzo chcę się z Tobą zobaczyć. Całuje Cię serdecznie i czekam, Kaja”.


JSG: Czy autor książki pt. „Oddział majora Hubala” Marek Szymański, to mąż Kai?


AZB: Tak, to jej mąż. To był bardzo dzielny człowiek, Kapitan saperów Armii Krajowej, używał pseudonimów „Sęp”, „Rafał”, „Czarny”, dowódca piechoty w oddziale majora Hubala, uczestnik Wywiadu Wschodniego KG ZWZ OSR, II Północ-Wilno, Oddziałów dyspozycyjnych Kedywu KG AK, Kompanii Warszawskiej w 27 Wołyńskiej Dywizji AK, Baonu „Czata 49” Zgrupowania „Radosław” w Powstaniu Warszawskim.

Odznaczony srebrnym krzyżem Virtuti Militari, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, 4-krotnie Krzyżem Walecznych. Markowi Szymańskiemu wmurowano w warszawskiej katedrze polowej na ulicy Długiej tablicę. Piszę o nim także w książce. Cytuję jego wspomnienia, gdy w czasach stalinowskich siedział w więzieniu we Wronkach. Kaja po Powstaniu Warszawskim pojechała ranna do babci w Białymstoku. Tego samego dnia przyszło NKWD i ją aresztowało. Niebawem wywieziono ją do obozu NKWD w Ostaszkowie. Była w sandałkach, i takim ludzkim wężem, gęsiego, szła z innymi po śniegu. Wróciła do Polski jesienią 1946 roku z tyfusem, malarią, ważąc 38 kilogramów. Spotkali się z Markiem i już się nie rozstawali. Marka znała od czasów okupacji. Podobnie jak jej brat, pseudonim „Klin”, był żołnierzem Hubala.

W książce piszę także o Stanisławie Skalskim, słynnym lotniku, który wrócił po wojnie do Polski.


JSG: W książce obecna jest legenda Majora Hubala. Nie jest to pierwsza Pani książka, w której obecna jest historia związana z oddziałem Henryka Dobrzańskiego. Napisała Pani książkę opartą na losach jednego z Hubalczyków Romana Rodziewicza pt.: „Z miejsca na miejsce. W cieniu legendy Hubala”, miała trzy wydania (Kraków 1983, Warszawa 1986, 1997). Książka ta ukaże się niebawem w wersji angielskiej w amerykańskim wydawnictwie Military History Press pt. “A Polish Partisan’s Story”. Otrzymała Pani za nią doroczna nagrodę w dziedzinie literatury („Creative Nonfiction”) przyznaną przez Division of Arts w Stanie Delaware. Jedna z jurorek, autorka książek i wykładowczyni creative writing program na uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, Suzan Sherman tak napisała o tej książce: "The narrative is immediately gripping and compelling - the reader feels in the moment from the first sentence without it even becoming "sensationalizing". The competent, even tone is perfect for subject matter describing such horror".

Takie książki dotyczące polskiej historii, wydawane w Ameryce obalają wiele stereotypów, wynikających z niewiedzy. Czy planuje Pani tłumaczenie „Kai od Radosława” na język angielski?


AZB: Ten sam wydawca, który wydaje „A Polish Partisan’s Story” (książka się opóźnia, bo wydawnictwo przechodziło reorganizację, zmieniało lokalizację itd.), sponsoruje tłumaczenie na angielski także „Kai od Radosława”. Książka jest w trakcie tłumaczenia. Nie wiem, czy będzie się nazywała „Kaia - the Savior of the Hubal Cross”, czy ustali się inny tytuł.


JSG: Jedzie Pani niedługo do Polski, gdyż otrzymała Pani stypendium Fulbrighta. Jak zamierza Pani wykorzystać ten czas?


AZB: W kwietniu dostałam zawiadomienie o przyznaniu mi prestiżowego amerykańskiego stypendium Fulbrighta. Od późnej jesieni tego roku będę przebywać 9 miesięcy w Polsce jako „Fulbright scholar”. Zamierzam być w stałym kontakcie z Instytutem Historii Uniwersytetu Warszawskiego i zbierać materiał do nowej książki. Mam mieć także wykłady na Uniwersytecie w Wilnie (z rekomendacji Tomasa Venclovy), z czego cieszę się w sposób szczególny. Zaproszono mnie także do Ośrodka Kultury Polskiej w Düsseldorfie. Kilka innych miejsc jest w trakcie ustalania. Będzie mi towarzyszył mój mąż Norman, którego pobyt również sfinansowano. Oczywiście, bardzo cieszę się z tego stypendium.

Cezaria Iljin-Szymańska (pseudonim powstanczy Kaja) podczas okupacji, fot. arch. C.I.-S.


Krzyż Virtuti Militari majora Hubala, fot. arch. C.I.-S.





   

wtorek, 18 sierpnia 2015

Joanna Sokołowska-Gwizdka odpowiada: Kto jest dla pani wzorem pióra w dzisiejszym trudnym świecie?

- Kto jest dla pani wzorem pióra w dzisiejszym trudnym świecie? - Mam wielu ulubionych pisarzy dawnych i współczesnych. Każdy ma coś innego, co mnie interesuje. Ale powiem o jednej współczesnej pisarce, której pióro jest mi najbliższe. To Aleksandra Ziółkowska- Boehm, mieszkająca w Wilmington w stanie Delaware, była sekretarka Melchiora Wańkowicza, autorka kilkudziesięciu książek dotyczących nie tylko Wańkowicza, ale i wielu ważnych wydarzeń z historii Polski. Uważam, że literatura faktu jest niezmiernie ważną dziedziną, gdyż utrwala wydarzenia, które umkną na zawsze, gdy ich w porę nie złapiemy. Aleksandra Ziółkowska pisze o faktach i ludziach, którzy istnieją. Ich losy podane na tle historii Polski tworzą fascynującą opowieść. Autorka posługuje się bardzo pięknym, literackim językiem, od jej książek nie można się po prostu oderwać. Niosą przy tym duży bagaż historii, autentycznych wydarzeń, które nas wzbogacają o wiedzę o Polsce i nas samych.

 {Całość:}

Dodano: 12.01.12 - 20:18 | Dział: Głos Polonii

Joanna Sokołowska – Gwizdka



Autorka książki o Helenie Modrzejewskiej odpowiada na pytania Aliny Szymczyk



- Pani Joanno, proszę powiedzieć, jak to się stało, że zainteresowała się Pani osobą Heleny Modrzejewskiej?


- Postacią Heleny Modrzejewskiej zainteresowałam się podczas mojego pierwszego pobytu w Kalifornii w 1998 roku. Wiele napotkałam tam śladów po słynnej artystce, głównie w nazwach - miasteczka, stacji kolejowej, drogi szybkiego ruchu czy kanionu. Wciąż trafiałam na napisy - Modjeska Peak, Modjeska Falls, Modjeska Fire Station, Modjeska Shop itd. Nawet w restauracji można było zjeść kotlet à la Modjeska. Mimo to, postać wielkiej aktorki nie była tam tak znana, jakbym się tego spodziewała. Sama zresztą miałam na jej temat wiedzę bardzo ogólną. Jakim była człowiekiem, o czym marzyła, jak toczyły się jej życiowe losy - o tym nie miałam pojęcia. Po powrocie do Polski zaczęłam czytać praktycznie wszystko, co było dostępne w polskich bibliotekach, a dotyczyło wielkiej aktorki. Coraz bardziej lektury te mnie wciągały, coraz bliższa stawała mi się postać Heleny Modrzejewskiej. Tym bardziej była żywa, że poznawałam ją poprzez jej własne pióro. Cieszyłam się, że artystka tak dużo pisała, że pozostał po niej jej pamiętnik i ogromna ilość korespondencji. Po czasie wydawało mi się, że znam ją od lat i że się „zaprzyjaźniłyśmy”. Stała się dla mnie kimś bliskim.
- Opowiadając o Helenie Modrzejewskiej, użyła Pani sformułowania „wydawało mi się, że znam ją od lat, zaprzyjaźniłyśmy się, stała się dla mnie kimś bliskim”. Opowieść o Helenie Modrzejewskiej w Pani książce „Co otrzymałam od Boga i ludzi” napisana pięknym językiem, kunsztownie wydana, dodam, że występuje w niej fascynacja postacią tej fenomenalnej artystki, co wpłynęło na Pani fascynacje jej osobą ?

- Modrzejewska miała w sobie ogromną siłę i hart ducha. W wielu sytuacjach, wydawałoby się beznadziejnych, kiedy inni by się poddali, ona się podnosiła i szła dalej. Nawet odnosząc największe sukcesy, nigdy nie przestała pracować nad rolami i nad swoją techniką. Osiągnęła szczyty sławy, ale pozostała zwykłym człowiekiem. „Poznałam” ją zarówno jako człowieka pełnego radości, jak i wątpliwości, wielkich wzlotów i upadków, znam ją z życia codziennego, dowcipną, uśmiechniętą, pielącą ogródek, czy narzekającą na los gwiazdy, która musi smażyć kotlety i cerować skarpetki swoim panom. Wyobrażam sobie ją spacerującą wśród cyprysów w kalifornijskim Ardenie, pielęgnującą ukochane róże czy opisującą w listach do rodziny kłopoty z kolejnymi kucharkami. Widzę ją też na scenie, jako wielką aktorkę wzbudzającą niezapomniany dreszcz, oklaskiwaną zarówno przez tłumy w Metropilitan Opera w Nowym Jorku, jak i garstkę widzów w małych prowincjonalnych amerykańskich teatrzykach. Zafascynowała mnie jej ludzka twarz, w ramie oszałamiającego sukcesu i mody na Modrzejewską.

- Wiedza Pani o życiu codziennym, niemal duchowym i emocjonalnym jest szczegółowa, czego wyrazy daje Pani nie tylko w rozmowie, ale również w książce. Proszę powiedzieć jak bardzo Modrzejewska była znana w USA jak na ówczesne czasy?

- W tamtych czasach była jedną z bardziej znanych postaci Ameryki. Oprócz niezwykłego talentu Modrzejewskiej, przyczynił się do tego rozwój kolei, dzięki czemu artystka mogła dotrzeć w najdalsze zakątki kraju. W Ameryce odbyła 23 tury, każda tura trwała ok. pół roku, podczas jednej tury aktorka odwiedzała ok. 80 miast i miasteczek, niektóre po kilka razy, grała 250 przedstawień, w tym zwykle 6 nowych premier. Do teatru przychodzono na Modrzejewską, nie na Szekspira. Rozpisywały się o niej gazety w całym kraju. Zgłaszały się do niej duże firmy, aby użyczała swojego nazwiska dla różnego rodzaju produktów. Szyto damskie stroje a la Modjeska, można było kupić kapelusze a la Modjeska, czy też różne przybory toaletowe a la Modjeska. Aktorka stała się w Ameryce tak naśladowana, że w miastach, przez które przeszła, zaczęła dyktować nie tylko modę, ale i maniery, zachowanie, gesty. „Bombonierki, obwoluty do cygar i pudełka od zapałek ozdabiano jej wizerunkiem; nawet w restauracjach podawano zające i kompoty a la Modejska” – jak napisał jeden z recenzentów
W miastach, w których występowała bez końca fetowały ją miejscowe kluby, a wieczorem na scenie pojawiały się wielkie kosze kwiatów z „gwiazdą północy” na szczycie, utkaną z białych i czerwonych róż. Modrzejewską nazywano „Gwiazdą północy”, czyli przybyłą z Polski, kraju leżącego gdzieś tam na północy Europy.
Niedawno kupił ode mnie moją książkę wnuk Grovera Clevelanda - prezydenta Stanów Zjednoczonych z czasów Modrzejewskiej. Powiedział on, że jego dziadek i babcia z największa radością przyjmowali artystkę w Białym Domu, jeśli tylko pozwalała na to geografia i że był to dla nich zaszczyt. To też świadczy o randze Heleny Modrzejewskiej w Ameryce.

- Modrzejewska w swojej epoce była kobieta dużego sukcesu. Czy Pani sądzi, że jakaś inna polska aktorka ma szansę w USA na taką karierę?

- Myślę, ze teraz są zupełnie inne czasy i trudno porównywać role dzisiejszego aktorstwa z ówczesnym. Kiedyś teatr spełniał ważną funkcję jako rozrywka, część intelektualnego rozwoju, czy miejsce spotkań towarzyskich. Teraz większy wpływ na popularność aktorów ma film. Doszły też nowe media za pośrednictwem Internetu, teatr więc odgrywa dziś inną rolę. W XIX wieku ten kraj ciągle jeszcze był „zdobywany”, o wielu rzeczach nie wiedziano, wielu nie znano. Można było więc zagospodarować wiele pól. Obecnie wszechobecna pop kultura wypiera tzw. kulturę wyższą, coraz mniej miejsca jest na wybitne talenty, a coraz większą popularność i uznanie zdobywają ci artyści, którzy trafiają w gusty większości. Tak więc ze względu na specyfikę obecnych czasów nie sądzę, aby powtórzył się fenomen Modrzejewskiej w Ameryce.

- Na czym polegał fenomen Modrzejewskiej?

- Na niezwykłym talencie, połączonym z urodą i pracowitością. Artystka dawała ludziom niezapomniane przeżycia, wywoływała emocje. Gdy umierała na scenie, płakała cała widownia, gdy odzyskiwała wzrok jako Jolanda, córka króla Rene, radość widzów nie miała granic. Jej role nie były sztuczne, wykreowane dla potrzeb scenicznych, postacie teatralne miały ludzką twarz. Modrzejewska długo nad nimi pracowała, wczuwała się w przestawiane osoby, w ich sytuację życiową. Nad niektórymi rolami pracowała całe życie. Tak było np. z Marią Stuart, Artystka dużo czytała, wyobrażała sobie królową, jej odczucia, pojechała nawet do Edynburga, by zobaczyć celę, w której Maria Stuart była zamknięta. Niektóre postacie poprawiała, nie wierzyła, że były z gruntu złe. W Damie Kameliowej, granej w Ameryce pt. „Camile”, starała się udowodnić, że bohaterka została kurtyzaną, bo zmusiły ją do tego warunki, że w rzeczywistości była wrażliwą osobą, uwikłaną w system społeczny. To podejście Modrzejewskiej do postaci podobało się autorowi Aleksandrowi Dumasowi.
Poprzez kreowane przez siebie postacie Modrzejewska pokazywała człowieka, takim jakim jest, ze swoimi radościami, rozterkami, wątpliwościami. Podobno nawet recytując kolejne liczebniki potrafiła wywołać niezapomniane wzruszenia. Dzięki temu stała się amerykańską legendą na długie lata, a ślady po niej przetrwały do dziś.

- Czy trudno jest dla pani mieszkając w USA pisać w pięknym języku polskim?

- Nie, ponieważ nigdy nie przestałam posługiwać się językiem polskim. Przez cały czas mojego pobytu za Oceanem (od 2001 roku) pracuję lub współpracuję z polskimi gazetami. W Kanadzie, przez 6 lat redagowałam „List oceaniczny” - dodatek kulturalno-literacki, wydawany przez dziennik „Gazeta” w Toronto. Przyjmowałam teksty literackie do druku, oceniałam ich wartość, poprawiałam język. I sama dużo pisałam. Język angielski jest dla mnie językiem porozumiewania się na tym kontynencie, ale wypowiedzieć się od serca, czy dyskutować na temat kwestii ważnych, lub mniej ważnych potrafię tylko w języku polskim.

- Proszę powiedzieć jak została pani pisarką?

- Od kiedy pamiętam lubiłam pisać. Traktowałam to jako zabawę, sprawiało mi przyjemność bycie sam na sam z kartką papieru i kreowanie świata wyobraźni, w którym wszystko jest możliwe. Podczas studiów polonistycznych na Uniwersytecie Łódzkim, udało mi się spotkać z Marią Kuncewiczową, w jej domu w Kazimierzu nad Wisłą. Bardzo starannie przygotowałam się do tej wizyty, przeczytałam wszystkie książki pisarki, zanotowałam wiele pytań. Maria Kuncewiczowa była dla mnie postacią z innej epoki, ostatnim reliktem przedwojennego pisarskiego świata. Czekała na mnie na progu, w koronkowej bluzce ze stójką, pięknie uczesana. A miała już dziewięćdziesiąt lat. Oprowadziła mnie po swoim domu i jego tajemnicach – to biurko Wyczółkowskiego, a to słynny plakat, mojej przyjaciółki z Paryża – opowiadała. Zapach starych mebli, kolory pieca huculskiego i suche bukiety, które pisarka uwielbiała. Byłam oczarowana. Nie zadałam ani jednego z przygotowanych pytań, to pani Maria mnie wypytała o mnie i pokazała mi cząstkę swojego świata. Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że pisarza gna ciekawość ludzi, zjawisk, przeszłości, przyszłości i wszystkiego co nas otacza. Pisarz ma nieodpartą potrzebę podzielenia się z innymi swoimi obserwacjami i przemyśleniami. Dlatego pisze.
Po wizycie u Marii Kuncewiczowej napisałam reportaż, który ukazał się w Wielkanocnym numerze łódzkich „Odgłosów”. Maria Kuncewiczowa przysłała mi kartkę z Kazimierza, w której „dziękuje mi za atmosferę”. Był to dla mnie największy komplement, jaki mogłam dostać i zachęcił do dalszej pracy.

- Maria Kuncewiczowa była prawdziwą damą z innej epoki. Miałam przyjemność rozmowy z nią w jej domu w 1985 roku podczas koncertu z kapelą w Kazimierzu. Było to dla mnie duże przeżycie, gdyż występowaliśmy dla dziennikarzy z całego świata na placu przed domem Kuncewiczów. Pani Maria wyszła po nas przed dom, a my wręczyliśmy jej lubelski placek z kaszą gryczaną, jej ulubiony. Pani Maria oprowadziła nas po domu, potem pokroiła sama placek, wyjęła z kredensu butelkę z orzechową nalewką. Zwróciła się do jednego z członków kapeli z prośbą o rozlanie i już po chwili delektowaliśmy się szlachetnym trunkiem w maleńkich zgrabnych kieliszeczkach siedząc za pięknym olbrzymim drewnianym stołem. Cieszę się ogromnie, Pani Joanno, że spotkałam Panią na mojej drodze, jest Pani interesującą osobą, poszukującą ciekawych ludzi i tematów wartych ocalenia.
Proszę powiedzieć, co w pracy pisarskiej jest najtrudniejsze, a co jest najpiękniejsze i najciekawsze?


- Pisanie ma różne fazy. Przyjemne jest poszukiwanie materiału, poznawanie obszaru, który nas zaciekawił. Wtedy czujemy się jak Sherlock Holmes, odkrywający tajemnice i łączący pozornie nie związane ze sobą nitki wydarzeń. Gdy już siada się do komputera, aby przelać myśli, nachodzą różne wątpliwości - a czy warto, czy to ktoś przeczyta, czy ma to sens. Poszukuje się metody, aby obraz był jak najbardziej czytelny. Po długiej nieprzespanej nocy, gdy już się nam wydawało, że uchwyciliśmy to „coś”, po kolejnym czytaniu tekstu, ma się go ochotę wyrzucić wszystko do kosza i zacząć od nowa. Pisanie to jak rzeźbienie nieokrzesanego materiału, nadawanie mu formy i dopracowywanie, niemal w nieskończoność. Ile razy by się nie czytało, zawsze się znajdzie coś do poprawienia. W pisaniu jest się samotnym, tylko ja, papier, myśli i długie godziny, które nie posuwają pracy do przodu. I wiele frustracji z tego powodu. Dopiero, gdy praca jest już zakończona, gdy książka ma już swój ostateczny kształt, następuje etap radości. Cieszymy się, gdy nasza praca idzie w świat, gdy przestajemy być anonimowi, rozmawiamy z ludźmi, dzielący się swoimi opiniami, czytamy listy od czytelników. Jeśli sprawiło się komuś radość swoim piórem, gdy obudziło się uśpione struny, zbudowało poczucie dumy z przynależności do własnego narodu, dostarczyło przeżyć i emocji, to to jest największa radość i zapłata za żmudne godziny spędzone sam na sam z komputerem.

- Kto jest dla pani wzorem pióra w dzisiejszym trudnym świecie?

- Mam wielu ulubionych pisarzy dawnych i współczesnych. Każdy ma coś innego, co mnie interesuje. Ale powiem o jednej współczesnej pisarce, której pióro jest mi najbliższe. To Aleksandra Ziółkowska- Boehm, mieszkająca w Wilmington w stanie Delaware, była sekretarka Melchiora Wańkowicza, autorka kilkudziesięciu książek dotyczących nie tylko Wańkowicza, ale i wielu ważnych wydarzeń z historii Polski. Uważam, że literatura faktu jest niezmiernie ważną dziedziną, gdyż utrwala wydarzenia, które umkną na zawsze, gdy ich w porę nie złapiemy. Aleksandra Ziółkowska pisze o faktach i ludziach, którzy istnieją. Ich losy podane na tle historii Polski tworzą fascynującą opowieść. Autorka posługuje się bardzo pięknym, literackim językiem, od jej książek nie można się po prostu oderwać. Niosą przy tym duży bagaż historii, autentycznych wydarzeń, które nas wzbogacają o wiedzę o Polsce i nas samych.

- Dziękuję pięknie i życzę wiele wartościowych książek z nadzieją na ponowne spotkanie w Chicago.

...............................................
Wywiad z autorką książki o Helenie Modrzejewskiej, Joanną Sokołowską – Gwizdka, przeprowadziła Alina Szymczyk w Zrzeszeniu Literatów im. Jana Pawła II w Chicago