PLUS 50 Środa, 04
Luty 2009
Każdej
kobiecie życzę, aby choć raz w życiu mogła urządzić własny dom, i to tak od
podstaw: od koloru ścian po najdrobniejszy szczegół...
Anna Bernat:
Magiczny dom Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm
Pisarka Aleksandra Ziółkowska-Boehm od blisko dwudziestu
lat mieszka na stałe w Stanach Zjednoczonych. Jednak regularnie dwa razy do
roku przyjeżdża do Polski, aby odwiedzić matkę i braci w Łodzi oraz na
spotkania autorskie z okazji kolejnych wydanych w kraju książek. (W tej chwili
w księgarniach znajdują się jej trzy pozycje: „Podróże z moją kotką”, „Ulica
Żółwiego Strumienia” i „King i Królik. Korespondencja Zofii i Melchiora
Wańkowiczów”). Ma więc dwa domy: mieszkanie przy ul. Kmicica w Warszawie, i dom
w Wilmington w stanie Delaware przy Ridgewood Circle. Oba adresy brzmią
literacko, co bardzo odpowiada pisarce. Oba domy, i ten warszawski, i
amerykański, są dla niej bardzo ważne. Będąc w Warszawie, pokazuje z dumą
przeszkloną osłoniętą delikatnymi seledynowymi żaluzjami, wyłożoną zielonkawymi
kaflami altankę, jaka powstała na obudowanym balkonie służewieckiego bloku. Tam
przy kawie oglądamy zdjęcia z amerykańskiego ogrodu Pani Oleńki, w którym
posadziła przywiezione z Polski malwy, ostróżki i tulipany.
- Tak naprawdę liczy się zieleń w domu i wokół niego, oraz światło. Nie bójmy się wpuścić słońca do naszego domu mówi Oleńka.- I dlatego tak się cieszę z mojej warszawskiej „altanki”, jak i z pokoju w Delaware, który z mężem nazywamy „słonecznym” (sun room), ponieważ ma aż dziesięć okien! Rozsłoneczniony, otoczony zielenią dom to zdrowy dom - uważa pani Ola. - Każdej kobiecie życzę, aby choć raz w życiu mogła urządzić własny dom, i to tak od podstaw: od koloru ścian po najdrobniejszy szczegół, ulubiony drobiazg na komódce, czy jakąś szczególnie użyteczną szafkę w kuchni.
- Tak naprawdę liczy się zieleń w domu i wokół niego, oraz światło. Nie bójmy się wpuścić słońca do naszego domu mówi Oleńka.- I dlatego tak się cieszę z mojej warszawskiej „altanki”, jak i z pokoju w Delaware, który z mężem nazywamy „słonecznym” (sun room), ponieważ ma aż dziesięć okien! Rozsłoneczniony, otoczony zielenią dom to zdrowy dom - uważa pani Ola. - Każdej kobiecie życzę, aby choć raz w życiu mogła urządzić własny dom, i to tak od podstaw: od koloru ścian po najdrobniejszy szczegół, ulubiony drobiazg na komódce, czy jakąś szczególnie użyteczną szafkę w kuchni.
-
Najpierw trzeba zacząć od budowy domu…
¬Otóż, nie w Stanach. Amerykanie zwykle nie budują swoich
domów, tylko je kupują gotowe lub wynajmują. Owszem, na dalekich obrzeżach
dużych miast powstają osiedla nowych domów, ale są one z reguły bardzo oddalone
od centrum, a poza tym nie mają tego, co Amerykanie uważają za warunek
konieczny, aby się gdzieś osiedlić i zainwestować w to miejsce pieniądze, a
mianowicie nie mają well established neighborhood. Dobre sąsiedztwo każdego
cieszy, ale Amerykanie rzeczywiście przywiązują do tego szczególną wagę.
Dobre, bezpieczne sąsiedztwo jest możliwe na
przedmieściach, w niektórych częściach dzielnic wielkich miast, które od wielu
lat zamieszkuje ta sama mała społeczność o dobrej renomie. Ludzie dbają tu o
wygląd swoich domów, pielęgnują ogrody. Wszyscy solidarnie podporządkowują się
rozmaitym prawom i wymaganiom porządkującym życie w tej małej społeczności.
Kupując dom, dostaje się dołączony do kontraktu spis panujących zasad. Na
Ridgewood Circle nie wolno np. wycinać bez pozwolenia drzew, nie można
rozbudowywać domu, nie tylko bez zgody miasta, architekta, ale i sąsiadów. Nie
można ogrodzić domu z przodu, co jest praktykowane w wielu dobrych dzielnicach,
mamy za to ogrodzenie z tyłu. Nie można prowadzić biznesu w domu, aby spokoju
nie zakłócali przyjeżdżający klienci. Trzeba mieć umiar w zachowaniu i dbać o
zewnętrzny wygląd domu czy ogrodu. Podcinać krzewy, ścinać regularnie trawę,
zbierać jesienią liście. Zima odśnieżamy tylko własny dojazd od garażu, bo
uliczka jest odśnieżana, a chodników w naszym sąsiedztwie nie ma. Dbają o ogrody
z przodu, jak i z tyłu domu, wszyscy sąsiedzi. Ale tak jest chyba teraz i w
Polsce.
Znacie
zatem państwo swoich sąsiadów, kim oni są?
Naszymi sąsiadami na Ridgewood Circle są ludzie
wykształceni, nieźle zarabiający i ustabilizowani. Obok nas mieszka lekarz,
architekt z prawniczką, jeden z dyrektorów DuPonta i Boeinga. W sąsiedztwie
mieszka prokurator. Są to miłe wygodne domy, ale bez przesady, nie są to żadne
rezydencje czy posiadłości typu mansion.
- A co
się dzieje, gdy mimo wszystko pojawi się w sąsiedztwie ktoś niechciany, kto nie
dba o dom, puszcza głośno muzykę, a jego ogród porastają chaszcze.
Tracimy wszyscy; ceny domów spadają. Niekiedy doprowadza
to do sytuacji, że lepiej dom sprzedać i wyprowadzić się.
- Ale
na razie się tym nie martwmy, bo oto wprowadziła się pani do swojego pięknego
domu. Proszę nas po nim oprowadzić.
Jest to stary, bo ponad 40-letni murowany dom na wzgórzu
z duszą i charakterem. Całkowicie go wyremontowaliśmy, wstawiając nowe okna i
do wszystkich pokojów drewniane ładne drzwi, kładąc nowe glazury w łazienkach.
Wyposażyliśmy też dom w nowoczesną kuchnię. Mamy piękne drewniane podłogi. A do
tego też przywiązuję wagę, bo uważam, że one są zdrowe. Mamy osiem pokoi, trzy
i pół łazienki, garaż na dwa samochody.
- Co to
znaczy pół łazienki?
To jest dodatkowa toaleta z umywalką, bez wanny czy
prysznica. Mamy też dwa kominki, i w sumie ponad 30 okien. Dom jest bardzo
jasny, prześwietlony słońcem. Pokój, który ma dziesięć okien, jest wysunięty na
ogród, jest naszym ulubionym miejscem do odpoczynku, do czytania. Stoją w nim
ogrodowe wiklinowe białe meble, podłoga wyłożona jest dużymi kaflami. Dom ma
trzy wejścia: z przodu, od strony kuchni i ogrodu (są to drzwi ze szklanymi
szybkami), na dole od strony pokoju gościnnego, oraz wewnętrzne wejście przez
garaż, z którego najczęściej korzystamy.
Nasz ogród z tyłu sąsiaduje ze stanowym parkiem, skąd przychodzą do nas liski, szopy i oposy. Obok nas, na parceli sąsiada, rośnie najstarsze drzewo w Delaware: ponad 300-letnia sykomora.
Nasz ogród z tyłu sąsiaduje ze stanowym parkiem, skąd przychodzą do nas liski, szopy i oposy. Obok nas, na parceli sąsiada, rośnie najstarsze drzewo w Delaware: ponad 300-letnia sykomora.
- Czy
przy urządzaniu ładnego, wygodnego i zdrowego domu pomagał Pani architekt lub
dekorator wnętrz?
Nie, nikt nam nie pomagał. Mamy meble, obrazy
przywiezione z całego świata, i stąd, ze Stanów; zostały kupione, ponieważ nam
się podobały, a nie dlatego, że pasują kolorystycznie do kanapy i foteli – jak
często postępują dekoratorzy wnętrz.
Nasz dom odzwierciedla nasze życie. Salon urządzony został w stylu Środkowego Wschodu; stoi w nim arabska skrzynia z Medyny, są lampy, dywany, obrazy przywiezione przez Normana z Persji i Arabii. Norman spędził w Arabii Saudyjskiej 16 lat pracując dla
Aramco, (Arabian American Oil
Company). Pracował także cztery lata w Londynie i cztery w Norwegii, ma więc
np. starą broń kupioną w sklepach antycznych w Londynie i wiele innych rzeczy
stamtąd, np. bujane drewniane fotele. Z naszych podróży oboje przywozimy
rzeczy, które nam się podobają, jak obrazy z Peru, Bali, Argentyny, Hawajów,
czy rozmaite drobiazgi, np. mamy małe kolekcje drewnianych rzeźb. Jeden pokój
jest wypełniony indiańskimi pamiątkami, które przywieźliśmy z naszych wypraw do
rezerwatów; są tam rozmaite amulety, „łapacze” złych snów, i wręcz przeciwnie –
witraże ściągające energię słoneczną i „łapacze”. W tym pokoju panuje dość
tajemnicza aura, mająca wpływ na nasze dobre samopoczucie. W jadalni natomiast
mam obrazy przedstawiające polskie pejzaże i Starówkę warszawską. Obrazy,
podobnie jak książki, są dla mnie bardzo ważnym elementem wnętrza. Mamy mnóstwo
książek. Pokój z podniesionym sufitem, w którym jest wysoki z cegły kominek, po
obu stronach ma półki z książkami, nazywamy biblioteką. Tam lubię także oglądać
telewizję. Bibliotekę mam dużą także w Polsce.
Nasz dom odzwierciedla nasze życie. Salon urządzony został w stylu Środkowego Wschodu; stoi w nim arabska skrzynia z Medyny, są lampy, dywany, obrazy przywiezione przez Normana z Persji i Arabii. Norman spędził w Arabii Saudyjskiej 16 lat pracując dla
- No
właśnie, w warszawskim mieszkaniu obrazy, i książki też zajmują niemal
wszystkie ściany.
Moje mieszkanie na Kmicica, niewielkie, ale miłe
trzypokojowe też wypełnione jest pamiątkami związanymi z moim okresem
warszawskim. Portrety Wańkowicza, płaskorzeźba przedstawiająca pisarza zrobiona
przez moją przyjaciółkę, rzeźbiarkę Przemkę Karolak. Są grafiki Szymona
Kobylińskiego, Teresy Jonkajtys Sołtanowej, Stanisława Fijałkowskiego,
Stanisława Gliwy, Wiesława Śniadeckiego, Mai Berezowskiej, obraz Zygmunta
Karolaka (ojca Przemki), Konstantego Mackiewicza, Madonna namalowana przez
Irenę Lorentowicz, itd. Jest krzyż koptyjski od Rysia Kapuścińskiego i krzyż
przywieziony przeze mnie z Jerozolimy. Ale są także oprawione malunki małego
Tomka, bardzo mi bliskie. I kolejno kolaż fotografii z Veranasi z Indii, już
dorosłego Tomka.
Jakże można to wszystko gdzieś schować do szafy i zostać namówionym przez architekta wnętrz na obce sprzęty i gadżety? Nasz dom pokazuje nas i nasze życie. Nasza dusza powinna być obecna w zamieszkanych przez nas przestrzeniach. To wtedy można mówić o pewnej harmonii między człowiekiem a domem, który on zamieszkuje.
Jedynie, kiedy mieszkaliśmy z Normanem w wynajętych mieszkaniach w Teksasie, były one właśnie urządzone starannie przez specjalistów. Przypominały wysokiej klasy międzynarodowe hotele podobne w całym świecie; czy się jest w Singapurze czy San Antonio - Hilton Hotel jest taki sam, ma dobry standard, ale nie ma w sobie nic specyficznego i dopiero trzeba wyjrzeć przez okno, żeby zobaczyć, w jakim się jest mieście. Wolę pensjonaty, bo te mają zwykle specyficzny własny charakter. Kilka lat temu odkryłam w Krakowie miły pensjonat o nazwie „Retro”, gdzie zatrzymaliśmy się w czasie Targów Książki.
Jakże można to wszystko gdzieś schować do szafy i zostać namówionym przez architekta wnętrz na obce sprzęty i gadżety? Nasz dom pokazuje nas i nasze życie. Nasza dusza powinna być obecna w zamieszkanych przez nas przestrzeniach. To wtedy można mówić o pewnej harmonii między człowiekiem a domem, który on zamieszkuje.
Jedynie, kiedy mieszkaliśmy z Normanem w wynajętych mieszkaniach w Teksasie, były one właśnie urządzone starannie przez specjalistów. Przypominały wysokiej klasy międzynarodowe hotele podobne w całym świecie; czy się jest w Singapurze czy San Antonio - Hilton Hotel jest taki sam, ma dobry standard, ale nie ma w sobie nic specyficznego i dopiero trzeba wyjrzeć przez okno, żeby zobaczyć, w jakim się jest mieście. Wolę pensjonaty, bo te mają zwykle specyficzny własny charakter. Kilka lat temu odkryłam w Krakowie miły pensjonat o nazwie „Retro”, gdzie zatrzymaliśmy się w czasie Targów Książki.
- A
gdybym zapytała panią o przedmiot, który w swoim domu najbardziej Pani lubi...
Pianino. Tak... pianino, na którym grywa Norman; swego
ulubionego Chopina, ale i Cole Portera, Duke`a Ellingtona. Dzięki niemu muzyka
jest obecna w naszym domu. A to mnie zawsze dobrze nastraja.
- Bez
czego nie wyobraża sobie Pani swego domu?
- Bez zwierząt. Teraz mamy dwa koty: Suzy rodem z
Teksasu, i kota, który dołączył do nas w stanie Delaware. Nazwaliśmy go
Claudem. Norman nazywa go Pretty Boy Claude, bo jest, tak jak Suzy, bardzo
piękny: ma rudawe futro i biały brzuszek i skarpetki. Dokarmiamy też puchatą
kotkę Fluffy, która ma właścicieli, ale oni wciąż gdzieś jeżdżą i trzymają ją
na zewnątrz; dokarmiamy oposy, szopy i nawet lisek przychodzi coś przegryźć.
Przede wszystkim karmimy ptaki, mamy trzy karmniki, jeden dla kolibrów
zawieszony nad oknem w kuchni, dwa pozostałe w głębi ogrodu. Kolibrom trzeba co
kilka dni podawać wodę z cukrem, naczyńko jest czerwone, przyciągające ich
uwagę, ze specjalnymi otworkami na długie dziubki. Kolibry przylatują wczesną
wiosną, w kwietniu, a odlatują w końcu września.
-
Przejdźmy się zatem do ogrodu…
Urządzanie ogrodu, choćby najmniejszego, stanowi też
wielką radość. Pamiętam, jak chętnie czytałam, że Krzysztof Penderecki zakłada
swój wielki ogród, jak zwozi doń drzewa z całego świata. Nie musi to być jednak
wielki park, by dawał radość. Mój brat z żoną Marylką do swojego ogrodu pod
Łodzią przywozili zebrane przez siebie nasionka z Doliny Kościeliskiej,
zasadzili je najpierw na balkonie, potem przesadzili do ogrodu, a wyrosły z
nich już nawet spore drzewa.
W moim amerykańskim ogrodzie rosną różne piękności: azalie, hibiskus, róże Sharonu, wisteria, ale i bardziej swojskie astry, ostróżki, klematis, hortensje, peonie. Wszystko zaczyna się ożywiać wczesną wiosną, w marcu już rozkwitają krokusy, w kwietniu żonkile, tulipany i krzak bzu. Potem zakwitają azalie, rododendrony, lilie, irysy, peonie, gladiole, aż nadchodzi czas róż. Mój ogród zachwyca od wczesnej wiosny do późnej jesieni, bo wciąż coś kwitnie, aż do późnego listopada.
Urządziłam go zresztą zupełnie na nowo, bo poprzedni właścicielka uprawiała jedynie zioła. Z Normanem posadziliśmy drzewa, blisko 30 cyprysów, cedry, magnolię, dwa srebrne świerki, sosnę, nawet brzozę, która niezbyt lubi ciepły klimat Delaware i jest wątła.
Posadziłam też drzewka brzoskwini, moreli, czereśnie i jabłoń. Ale, niestety, już kolejny rok nie mamy z nich owoców, bo mimo że drzewa obradzają obficie, to wiewiórki zrywają owoce zanim te dojrzeją. Nie pomogły siatki otulające drzewo, wiewiórki były sprytniejsze od nas. Więc się już pogodziliśmy, że drzewa pięknie kwitną wiosną, potem owoce zjadają wiewiórki, a my jesteśmy szczęśliwi, gdy kilka zostanie dla nas. Może jeszcze się pochwalę, że po raz pierwszy w życiu mam własne pomidory. Pycha i samo zdrowie.
W moim amerykańskim ogrodzie rosną różne piękności: azalie, hibiskus, róże Sharonu, wisteria, ale i bardziej swojskie astry, ostróżki, klematis, hortensje, peonie. Wszystko zaczyna się ożywiać wczesną wiosną, w marcu już rozkwitają krokusy, w kwietniu żonkile, tulipany i krzak bzu. Potem zakwitają azalie, rododendrony, lilie, irysy, peonie, gladiole, aż nadchodzi czas róż. Mój ogród zachwyca od wczesnej wiosny do późnej jesieni, bo wciąż coś kwitnie, aż do późnego listopada.
Urządziłam go zresztą zupełnie na nowo, bo poprzedni właścicielka uprawiała jedynie zioła. Z Normanem posadziliśmy drzewa, blisko 30 cyprysów, cedry, magnolię, dwa srebrne świerki, sosnę, nawet brzozę, która niezbyt lubi ciepły klimat Delaware i jest wątła.
Posadziłam też drzewka brzoskwini, moreli, czereśnie i jabłoń. Ale, niestety, już kolejny rok nie mamy z nich owoców, bo mimo że drzewa obradzają obficie, to wiewiórki zrywają owoce zanim te dojrzeją. Nie pomogły siatki otulające drzewo, wiewiórki były sprytniejsze od nas. Więc się już pogodziliśmy, że drzewa pięknie kwitną wiosną, potem owoce zjadają wiewiórki, a my jesteśmy szczęśliwi, gdy kilka zostanie dla nas. Może jeszcze się pochwalę, że po raz pierwszy w życiu mam własne pomidory. Pycha i samo zdrowie.
- A
więc, pani Aleksandro: zdrowy dom to taki, w którym jest zieleń, promienie
słoneczne docierają w jego najodleglejsze zakamarki, dom, w którym mieszkają
kochający się ludzie, a razem z nimi zamieszkują go też zwierzęta.
Dodałabym do tego: dom, w którym dobrze się czują też
nasi przyjaciele, i do którego wraca się zawsze z przyjemnością, nawet z tych
najbardziej rozdzierających serce wyjazdów do Polski.
Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń