Nie męczę wielbłąda.
Beata Bednarz: Wywiad z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm
- Spotykam swoich bohaterów niemal wszędzie. Znają
moje książki. Może umiem słuchać, mają zaufanie, chcą się otworzyć; może to
jakaś „tajemnica”? O ludziach boleśnie naznaczonych piętnem Historii, o
tajemnicach swojego warsztatu, a także o najbardziej bolesnych fragmentach
polskich dziejów mówi w rozmowie Beaty Bednarz Aleksandra Ziółkowska-Boehm,
autorka Drugiej
bitwy o Monte Cassino.
Niedawno nakładem wydawnictwa Iskry ukazała się
Pani kolejna książka - Druga
bitwa o Monte Cassino, składająca się z dziewięciu opowieści. Jej
bohaterami są Polacy, boleśnie doświadczeni przez dziejowy huragan, jakim była
druga wojna światowa. Wykorzystując wspomnienia jej uczestników i ofiar, skupia
się Pani na ukazaniu trudnej historii Polski przez pryzmat jednostkowych losów.
Co Pani czuje po opublikowaniu tej książki i jak długo powstawała? Z jakimi
trudnościami przyszło Pani zmagać się przy gromadzeniu materiałów do niej? Jak
dziś wspomina Pani pracę nad książką?
− Książka powstawała
kilka lat. Od początku była mi bliska ze względu i na ludzi, o których pisałam,
i tematykę. Trudnością było znalezienie odpowiedniego tonu na każdą z
opowieści, każdy opisywany los. Aby czytelnik sam się wciągnął emocjonalnie,
bez moich − narratora − gotowych ocen, bez zbędnych przymiotników. Im cięższe
sprawy opisywałam, tym bardziej musiałam być powściągliwa, niemal wyciszona.
Czuję ulgę, że te
historie poszczególnych ludzi zostały zapisane i są już w formie książki, a nie
w moich planach. Żal mi, że większość moich bohaterów nie doczekała tej
publikacji. Pisząc, ścigałam się z czasem, miałam bowiem do czynienia z ludźmi
w podeszłym wieku.
Teraz mam kontakt z
rodzinami moich bohaterów i mówią mi, jaka to dla nich satysfakcja.
Przywódcy wydają
rozkazy, podejmują decyzje, za które płaci pojedynczy człowiek. Ofiarami są
konkretni ludzie w różnym wieku, z nadziejami, marzeniami, ambicjami i planami,
którym nagle życie się złamało, stracili najbliższych, stracili domy,
niektórych wojna wyrzuciła z kraju. Ci, którzy przeżyli, płacili cenę często do
końca swoich dni. Obrazy, które widzieli, powracają do nich i prześladują,
szczególnie gdy są już starsi.
Książkę otwiera przejmująca opowieść generała Janusza
Brochwicz-Lewińskiego o ostatnich dniach życia córki Melchiora Wańkowicza,
Krystyny ps. "Anna". W czasie Powstania Warszawskiego był jej
dowódcą. Widział, jak poległa szóstego dnia zrywu Polaków przeciwko
niemieckiemu okupantowi i to on ją pochował. To świadectwo o bohaterskiej walce
i śmierci córki pisarza ściska za gardło. Długo wpatrywałam się w fotografię
Krystyny, dziewczyny z warkoczykami, których podobno nie miała już w chwili,
gdy zginęła. Melchior Wańkowicz nie zdołał po wojnie znaleźć Janusza
Brochwicz-Lewińskiego. Kontakt z nim urwał się na wiele lat. Pani udało się
porozmawiać z „Gryfem” w listopadzie 2010 roku. Jego relację określiła Pani
jako „ostatnie ogniwo dotyczące wspomnień poległej Krysi Wańkowiczówny”. Jak
doszło do tego spotkania i co najbardziej Panią wtedy poruszyło? Jakie emocje
Pani towarzyszyły?
-Zawdzięczam to
spotkanie dwóm osobom: Agnieszcze Boguckiej i Annie Komorowskiej-Sławiec, z
którymi połączyła mnie Zofia Korbońska. Gdy mi powiedziały, że w Warszawie
mieszka „Gryf" – Janusz Brochwicz-Lewiński, że kilka lat wcześniej wrócił
do Polski – zareagowałam natychmiast zdumieniem i radością. Pamiętałam ostatnie
zdanie z Ziela na kraterze: Gryfa nie
odnaleziono dotąd.
Jesienią 2010 roku
miałam szansę go spotkać. Generał mówił wiele o samym Powstaniu, a także wiele
o Krysi. Zginęła w szóstym dniu Powstania. Jej śmierć odczuł bardzo mocno,
zrobiła na nim duże wrażenie. On ją pochował. Sam dwa dni później został
postrzelony w szczękę, miał strzaskaną połowę twarzy, spalony język.
Dwadzieścia godzin wyprowadzano go kanałami ze szpitala na Freta do szpitala na
Marszałkowskiej. Po Powstaniu był w obozach. Z Murnau został wyzwolony przez
Amerykanów, potem przebywał w szpitalu w Szkocji.
Byłam zdziwiona, że
"Gryf", od 2004 roku mieszkający w Warszawie, nie został
„odnaleziony” przez dziennikarzy czy ludzi pióra, że tę wstrząsającą historię
ja wydobyłam w czasie jesiennego, kilkutygodniowego pobytu w Polsce.
Opublikowałam swój tekst w „Plusie i Minusie” (29−30 stycznia 2011, s. 21−22).
O Krystynie Wańkowicz natomiast napisała Barbara Wachowicz w swojej najnowszej
książce Bohaterki Powstańczej Warszawy (Muza 2014).
Po długich rozmowach w
warszawskim mieszkaniu „Gryfa” na Waryńskiego, kilka razy rozmawialiśmy przez
telefon. Pytałam go wciąż, niemal przerywając wspomnienia ogólne i rozważania o
Powstaniu, właśnie o Krystynę. Pytałam, jak to się stało, że Zofia Wańkowicz
nie rozpoznała ciała córki. Wańkowisz pisze w Zielu na kraterze, że kiedy
odkopywano groby w lutym, poznałaby córkę po plisowanej spódniczce, po
warkoczach... Gryf mi przerwał i powiedział: „Ależ Krystyna nie miała warkoczy,
obcięła je, i nie była w spódniczce, bo dziewczęta przebrały się w mundury
zdobyte na Stawkach przez »Zośkę«...”
Wańkowiczowie o tym nie
wiedzieli. W swoim tekście umieściłam zdanie: może matka nie rozpoznała
ciała córki, bo była w mundurze i bez warkoczy. Nie śmiałam, nie mogłam
napisać, że tak się stało. Pan Bóg wie, co się naprawdę stało.
Do Powstania Warszawskiego, którego 70. rocznicę właśnie obchodzimy,
nawiązuje jeszcze jedna spisana przez Panią niezwykle interesująca opowieść.
Wydobywa w niej Pani z niepamięci Wiesława Chrzanowskiego, który jest autorem
około stu pięćdziesięciu fotografii pokazujących zryw powstańczy. To ogromnie
cenne pamiątki historyczne. To musiało być niezwykłe przeżycie: móc obejrzeć te
zdjęcia w towarzystwie ich autora oraz jego żony Haliny (z domu Borczykówny).
Które zdjęcie najbardziej Panią zafascynowało? Co się dziś dzieje z tymi
fotografiami? Czy są udostępnione szerokiej publiczności i czy ktoś o nie dba?
-Te zdjęcia są niezwykłe
– każde jest piękne i poruszające. Byłam u Wiesława Chrzanowskiego w domu i mi
je pokazywał. Oglądałam je w milczeniu, niemal nabożnie. Miał do każdego
komentarz. Opowiedział, że trzymał aparat fotograficzny pod czapką. Bardzo
chciałam napisać i o tych zdjęciach, i jego opowieści wokół nich.
Odłożyliśmy dalsze
rozmowy aż do skończenia książki Kaja od Radosława czyli historia
Hubalowego krzyża (w której pokazałam jego zdjęcia). Nigdy nie
wiem, jak długo będzie trwać pisanie książki, moje prace przedłużały się. Kiedy
chciałam już poświęcić cały czas na napisanie o „fotografie Powstania
Warszawskiego”, Pan Chrzanowski, jak powiedziała żona Halina, już nie kojarzył.
Było mi żal... Uważam, że materiału starczyłoby na całą książkę.
Skromny, niezwykły
człowiek. W dodatku całe lata mylono jego nazwisko z Marszałkiem Sejmu, który
był w Powstaniu, ale fotografii nie robił. Fotografie Wiesława Chrzanowskiego
pojawiają się w różnych miejscach (kilka razy interweniowałam, pytając,
dlaczego się ich nie podpisuje). Są obecnie w zbiorach Muzeum Powstania
Warszawskiego. Niektóre kopie znajdują się w Niemczech.
Wiesław Chrzanowski zmarł w 2011 roku. W książce jest wzmianka o tym,
że nie zdążyła Pani dokończyć rozmów z fotografem Powstania Warszawskiego, aby
powstała duża opowieść, choć jest ona pasjonująca i potrzebna. Losy Wiesława Chrzanowskiego
i jego żony były dramatyczne,
tak jak wszystkich uczestników i świadków Powstania, ale jest w ich relacjach
coś, co mnie szczególnie poruszyło. Ich miłość, która zrodziła się w obliczu
wojennego kataklizmu (przed wybuchem Powstania) i przetrwała, choć, jak wyznała
p. Halina, każdy z nas przeszedł osobno różne koleje ciężkiego losu.
Wyznała też, że jest Pani pierwszą osobą, której opowiada o swoich wojennych
przeżyciach. O walce w Powstaniu Warszawskim opowiedziała Pani również Krystyna
Jaroszewicz − żołnierz AK i sanitariuszka. Jak Pani dociera do świadków
historii i jakie to poczucie być pierwszym słuchaczem ich bolesnych wspomnień z
czasów wojennych? Dlaczego wcześniej z nikim nie dzielą się swoimi dawnymi
losami, nawet z osobami im najbliższymi?
-Mnie także uderzyło to stwierdzenie Pani
Haliny. Pisałam ten fragment ze ściśniętym gardłem. Powiedziała, że kiedy się
rozstali – w czasie Powstania – myśleli, że się zobaczą następnego dnia, a
zobaczyli po czterech latach. Mieli straszne przeżycia. Pani Halina, wysłana do
Ravensbrück, nosiła z innymi ciała konających kobiet i kładła je na duży stos.
Widziała niewyobrażalne sceny. Kiedy się z Wiesławem spotkali po wojnie, byli
innymi ludźmi, ludźmi z ciężkimi przeżyciami. Nie usiedli i nie opowiedzieli
sobie tych dramatów, które przeżyli. Zakopali je głęboko. Miłość przetrwała,
pobrali się, urządzili życie w Warszawie powoli odbudowującej się.
Pokazuję w książce ich zdjęcia jako młodych
ludzi – roześmianych i pięknych, z dobrych polskich rodzin. Po wojnie trzeba
było „jakoś żyć”. Musieli mieć na to siłę. Nie wracali do swoich przeżyć, nie
dzielili się nimi, życie codzienne było niełatwe. Nie o taką Polskę walczyli.
Dlaczego Pani Halina właśnie mnie opowiedziała
swoje przejścia?... Nie wiem. Zaufała, że wysłucham ją ze zrozumieniem. Może
„nadszedł już czas”?... Nie wiem.
Spotykam swoich bohaterów niemal wszędzie.
Znają moje książki. Może umiem słuchać, mają zaufanie, chcą się otworzyć; może
to jakaś „tajemnica”?
Krystyna z Brzezickich Jaroszewiczowa,
mieszkająca na Florydzie, podzieliła się swoimi doświadczeniami i
przemyśleniami odnośnie do Powstania, życia na emigracji. Mnie się te jej myśli
wydają ogromnie przejmujące. Mówiła o nowej Polsce, o cenie, którą się płaci za
emigrację. Autoryzowała mój tekst, ale prosiła, by wstrzymać się z jego
drukiem. Była wrażliwą osobą i nie chciała urazić w najmniejszym nawet stopniu
uczuć swoich bliskich w Polsce. Teraz oni nie żyją, ona też nie żyje. A jej
wspomnienia pozostały.
Polacy pamiętają i obchodzą 1 sierpnia rocznicę wybuchu Powstania, co napawa
optymizmem. Czy odnosi Pani wrażenie, że w niszy zapomnienia znajduje się
jednak rocznica innego tragicznego wydarzenia związanego z drugą wojną
światową, mianowicie tak zwanej "krwawej niedzieli", która
zapoczątkowała zbrodnie dokonane na Polakach przez ukraińskich nacjonalistów,
określane mianem rzezi wołyńskiej? W książce udziela Pani głosu Marii Kowal,
której rodzina mieszkała we wsi Pendyki na Wołyniu. Ona sama nie mogła zapamiętać,
co się stało w marcu 1943 roku, gdyż była wtedy, jak wskazuje tytuł jej
opowieści, dzieckiem, które miało się narodzić, ale o morderstwach
oddziału OUN-UPA w rodzinnej wsi słyszała od cudem ocalałych wtedy od pogromu
rodziców, cioci i starszego rodzeństwa tyle razy, że czuje, jakby była wtedy z
nimi. Aż trudno mi sobie wyobrazić, co oni wtedy przeżywali. Doznali tyle
niesprawiedliwości i bólu…
-Maria Kowal z domu Sieczka straciła
jedenaścioro osób bliskiej rodziny: dziadków, ciocie, wujków, kuzynów. Babcia i
ciocie bite były metalowym prętem, ciocia z czworgiem dzieci została uduszona w
domu...
Tragedia wołyńska jest zbrodnią okrutną i
straszną. Nie do wyobrażenia. Losy poszczególnych ludzi i całych rodzin
działają na nasze emocje Pisze się wiele. I trzeba wciąż o niej pisać, trzeba
domagać się dialogu z Ukrainą na ten temat. Historycy obu stron jednak nie mają
wspólnego głosu. Każda strona przytacza własne argumenty i działają emocje.
Jestem za wyjaśnianiem, za pokazywaniem prawdy, za publikacjami. Obie strony
powinny czytać wzajemne prace. Wyzwoliłyby się kolejne przeróżne emocje, ale
najważniejsze, by się mówiło otwarcie o trudnych sprawach. Także one powinny
mobilizować historyków do badań, ogłaszania źródeł i ich pokazywania.
Przyznania, wyznania i przeprosiny zapewne oczyszczą atmosferę. Takie gesty
świadczą o mądrości i sile narodu, nie o słabości.
Trochę zmienię temat. Prezydent George W. Bush
przeprosił za udział w 1945 roku Stanów Zjednoczonych w układzie w Jałcie,
który uprawomocnił kontrolę sowiecką nad Europą Wschodnią. Pozwolę sobie
zacytować, co mówił 6 maja 2005 roku w Rydze: Porozumienie jałtańskie
wpisało się w niesprawiedliwą tradycję Monachium i paktu Ribbentrop-Mołotow.
Jeszcze raz, gdy negocjowały potężne rządy, wolność małych państw była w jakiś
sposób pomijana. USA są współwinne podziału Europy, który dokonał się w Jałcie.
Powojenna dominacja ZSRR w Europie Wschodniej była jedną z najgorszych rzeczy w
historii.
Takie oświadczenie było gestem pozytywnym i
mocnym. Powtarzam: nie świadczącym o słabości, ale o mądrości narodu.
Zamykająca książkę najdłuższa opowieść spośród w niej zgromadzonych rzuca
nowe światło na jedno z najważniejszych wydarzeń okresu drugiej wojny
światowej, a mianowicie na bitwę o wzgórze Monte Cassino, kluczową niemiecką
pozycję obronną (linia Gustawa), zdobytą 18 maja przez II Korpus Polski
dowodzony przez generała Władysława Andersa. Spisała Pani relację żołnierza 3
plutonu z 3 kompanii tworzącej 4 Pułk Pancerny, który 17 maja 1944 roku dotarł
na kluczowy punkt Widmo i ostrzelał schrony niemieckie − Zdzisława Juliana
Starosteckiego, którego fascynujący życiorys stanowi zresztą gotowy scenariusz
filmowy. W 1995 roku opowiedział on Pani swoją wersję zdobycia Widma. Ten
wywiad, który zdecydował się opublikować Jerzy Giedroyć w „Zeszytach
Historycznych”, wywołał prawdziwą burzę w emigracyjnym środowisku uczestników
sławnej bitwy, stąd symboliczny tytuł książki. Opisała Pani drobiazgowo długi
proces dochodzenia do prawdy historycznej oraz istny festiwal wzajemnych
oskarżeń i chamskich słów, których nie szczędzili sobie nawzajem uczestnicy
bohaterskiej bitwy o Monte Cassino Jak Pani radziła sobie z różnymi reakcjami,
przeważnie przykrymi, na ten wywiad i jakie są dziś echa tej sprawy? Czy
historycy podjęli zbadanie przebiegu zdobycia punktu Widmo? Czy powstaną
lub powstają jakieś prace naukowe na ten temat? Zgłosił się przecież świadek,
który potwierdził wersję opowiedzianą przez Starosteckiego. Jak wspomina Pani
swoją znajomość z inżynierem Zdzisławem Starosteckim?
-Kilkuletnia znajomość ze Zdzisławem Julianem
Starosteckim była niezwykle serdeczna i budująca, ale też trudna. Między innymi
ze względu na przykry ton listów, które wysyłali do siebie (i kopie do mnie)
dawni koledzy-żołnierze 2 Korpusu. W cytowanych w książce listach większość
tych określeń wykropkowałam, bo się „nie dało czytać”.
W formie wywiadu opowiedziałam jego wersję zdobycia Widma.
O tym przykrym konflikcie wiedziało ledwie kilka osób. Spór nie został
rozstrzygnięty – bo czekano na koniec wojny. A po wojnie już każdy miał własne
problemy. Teraz wszyscy już nie żyją.
Zdzisław Starostecki
długo czekał, by opowiedzieć „swoją wersję”. Za długo. Nie można już było
przeprowadzić rozmów z osobami, które przywoływał. A walczący wraz z nim
żołnierze pod Monte Cassino nie chcieli w ogóle słyszeć o jakimś dawnym
konflikcie, bojąc się, że wstrząśnie on mitem legendarnej wielkiej Bitwy.
Nie wiedziałam, jak
zareagować. Nie można nic zmienić w książce Wańkowicza i jedyne, co można było,
moim zdaniem, zrobić to właśnie forma wywiadu − aby opowiedział swoją wersję.
Gdyby o wiele wcześniej upublicznił ją, można było sprawę zbadać, przytoczyć
argumenty przywoływanych osób. Kiedy po kilku latach przeczytałam opis tychże
zajść Bolesława Orlika, trzeciego w czołgu − to mnie dopiero zaskoczył.
Ogólnie − wszyscy byli
bohaterami, w garączce bitwy każdy z nich krzyczał i reagował emocjonalnie, i
po latach ma prawo zapamiętać tak, jak chciał zapamiętać. Dla mnie wszyscy są
bohaterami, każdy w ferworze i gorączce bitwy ma prawo do wahań, lęku czy
strachu i różnych innych odczuć. Stojąc lojalnie po stronie mojego rozmówcy,
nie rzucam żadnych oskarżeń... Kim ja jestem i jakie mam prawo, by oceniać?
Rudolf Falkowski jako pilot między innymi legendarnego polskiego
dywizjonu 303 oraz Janusz Krasicki lotnik i pasjonat lotnictwa, Zofia i Stefan
Korbońscy jako jedni z twórców Polskiego Państwa Podziemnego − to inne niezwykłe
postacie, których jeszcze nie przywołałyśmy w rozmowie, choć również na to
zasługują… Wspaniałym przeżyciem było obcowanie z nimi za pośrednictwem Pani
książki. Dlaczego Rudolf Falkowski jest tak słabo znaną postacią, mimo że
bardzo zasłużoną w walkach o niepodległość Polski w czasie drugiej wojny
światowej oraz w pracach na rzecz Polonii kanadyjskiej? Jak by Pani krótko
przybliżyła nam jego sylwetkę i chlubny życiorys?
-O rodzinie Janusza
Krasickiego piszę w Dworze w Kraśnicy. Ojciec
Janusza, kapitan pilot Witold Krasicki, we wrześniu 1939 roku dostał się do
niewoli sowieckiej, był jeńcem w Starobielsku i został zamordowany wiosną 1940
roku w Charkowie. Janusz, pasjonat lotnictwa, pilot szybowcowy, balonowy i
samolotowy, członek personelu latającego Aeroklubu Polskiego w Warszawie w
mojej nowej książce podzielił się niezwykłą wiedzą, jaką zdobył na temat lotów
i samolotów, jakimi latał generał Władysław Sikorski.
Rudolf Falkowski,
urodzony w Czortkowie w 1937 roku, jako mały chłopiec marzył, by być pilotem i
pisarzem. Skończył Szkołę Pilotów w Stanisławowie, w maju 1941 roku wraz z
200-tysięczną grupą różnych narodowości, w tym Polaków, został wcielony do
Armii Czerwonej. Pracował w sowchozach i kolejno przy produkcji samolotów. W
kwietniu 1942 roku (dzięki układowi Sikorski − Majski) uzyskał zwolnienie z
Armii Czerwonej i dołączył do Armii Polskiej. Znalazł się w obozie lotników w
Kermine w Uzbekistanie i wraz z innymi transportowcem wojskowym dostał się do
Szkocji. Po rocznym kursie szkolenia lotniczego latał w czterech dywizjonach
angielskich i słynnym polskim Dywizjonie 303.
Niemal od dziecka pisał
− notował swoje przeżycia, powstawał długi dziennik. Później pisał także
powieści. Codzienne pisanie było dla niego radością, ale i swoistą obsesją. W
późnych latach dopiero opublikował swoje pisanie. Stało się to dzięki
przyjacielowi, Stefanowi Władysiukowi, bibliotekarzowi Biblioteki Polskiej w Montrealu,
który zajął się jego maszynopisami i opublikował fragmenty jego wspomnień Żużle
na dłoni i powieść Sprawa kapitana Amreicha. Książki wydane
zostały w Montrealu w niedużym nakładzie, niewiele osób o nich wie. Pozytywną
recenzję w „Polityce” napisał o nich profesor Jerzy Holzer.
Rudolf Falkowski
doczekał się publikacji pierwszej książki, mając 88 lat. Zmarł w 2012 roku w
wieku 93 lat w poczuciu spełnienia.
Choć Kresy od 17 września 1939 roku znajdują się poza granicami
Rzeczypospolitej, to pozostały w naszych sercach. Pod względem tej tematyki
książka jest swoistą kontynuacją Pani poprzedniej, równie udanej, książki Lepszy dzień nie przyszedł już, tym bardziej że jedna z bohaterek
najnowszej publikacji, malowniczo wspominająca swoje szczęśliwe dzieciństwo i
wczesną młodość spędzoną na Wileńszczyźnie i Polesiu, Beata Chomicz z
Duniń-Marcinkiewiczów, wypowie takie same, jakże symboliczne, słowa: Lepsze dni już chyba nie przyszły. Historie utrwalone w książce Lepszy dzień nie przyszedł już opowiadają o zagładzie nie tylko
jednostek i rodzin, lecz także cywilizacji, jaką stworzyli Polacy przed wojną
na pograniczu wschodnim. Majątki, dwory, winnice zmiotła historia. Czy starała
się Pani zobaczyć te miejsca? Kobryń i Pińsk (Polesie), Dźwiniacz na Podolu,
Stanisławów, Lwów, Zaleszczyki… Czy udało się Pani pojechać na Kresy, by
pochodzić śladami bohaterów swoich książek?
-Odwiedzałam miejsca w
Polsce, o których piszę w książce wydanej w PIW-ie Dwór w Kraśnicy i Hubalowy demon, a więc
Kraśnicę, Kunice, Opoczno. Natomiast... nie byłam nigdy na Kresach. Odbieram
ich opis całym sercem i chcę odwiedzić te miejsca, a nie wędrować po innych
jakże często dalekich rejonach świata. Na Kresy jeździ mój starszy brat Henryk,
jeżdżą przyjaciele i znajomi. Mój dziadek, Józef Laśkiewicz, pochodził ze
Żmudzi, przyjechał do Łodzi zakładać interes (jak w Ziemi obiecanej). Oglądam
zdjęcia, słucham opowieści... Jeżeli mi życia starczy, to pojadę i odwiedzę
wszystkie te miejsca, o których piszę i Pani teraz przywołuje.
Jak Pani książkę przyjęli jej bohaterowie oraz ich potomkowie i
rodziny?
-Spędziwszy wiele godzin
na rozmowach, wysłuchiwaniu opowieści, ustalaniu szczegółów, nawiązują się
szczególne więzy. Tym bardziej że ja sobie wybieram ludzi, o których piszę.
Imponują mi zaangażowaniem, odwagą, prawością, wyborami w życiu. Stają się dla mnie
jak moja rodzina.
Bohaterowie moich
książek są zwykle do mnie także przywiązani. Okazują mi niezwykłe dowody
serdeczności i zaufania. Zofia Korbońska zapisała mi swoją korespondencję z
mężem Stefanem, napisała dla mnie dedykowany długi wiersz o kocie (a poetką nie
była), Maria Kowal z Chicago motyla, którego wyhodowała, nazwała moim imieniem,
„Kaja” – czyli Cezaria Szymańska zapisała mi... miejsce w swoim grobie na
Powązkach (sic). Mam cudne listy z Hubalczykiem Romanem Rodziewiczem, dobry
kontakt z rodziną Wartanowiczów, z Ewą Bąkowską rozmawiam często przez telefon
i martwię się jej zdrowiem. Zaprzyjaźniona jestem z Danusią i Januszem
Krasickimi, bardzo mnie wspierają. Powtarzam − moich bohaterów podziwiam i
uważam za bliskich.
Także ich dzieci piszą
mi listy. Na przykład lotnik, syn Pani Joanny Synowiec z Chicago, napisał mi cudny list po śmierci matki. Wnuczka i córka
Wartanowiczów osiadłych po wojnie w Afryce Południowej są wdzięczne za
amerykańskie wydanie książki. Bo już nie czytają po polsku. Podobnie syn
Rodziewicza, który dopiero po lekturze angielskiego wydania napisał, że
nareszcie wypełniły mu się „różne niewiadome” z życia ojca. Roman Rodziewicz
żyje, ma ponad 101 lat, mieszka w Domu Jasna Góra pod Manchesterem w Anglii.
Byłam na jego 99 urodzinach, a opiekujący się ośrodkiem ksiądz Jan Wojczyński
przysyła mi nagrania z pozdrowieniami. Roman wciąż zwraca się do mnie, jak
przez te wszystkie lata: „dziecinko”.
Czytelnik Pani dwóch ostatnich
książek staje się nawet niemal naocznym świadkiem opowiadanych wydarzeń z życia
rodzin polskich, co ułatwiają zamieszczane w nich zachowane fotografie, a także
kserokopie listów, pocztówek i dokumentów. Jak Pani zdobywa te materiały?
-Różnymi drogami. Rodziny, o których piszę,
dzielą się fotografiami, niektóre mam w swoim archiwum lub w archiwum
Wańkowicza, na inne zdobywam zgody oficjalne. Na przykład Imperial War Museum w
Londynie zażądało ode mnie podpisania umowy i opłaty za dwie fotografie
samolotów, którymi latał Władysław Sikorski. Za sprawdzenie nazwisk i dat
Szwedzkie Narodowe Archiwum w Sztokholmie też zażądało opłat. A w Stanach
zdjęcia indiańskich szyfrantów z National Archives Collection w College Park w
Maryland przysłano mi za darmo. Podobnie z CAW (Centralnego Archiwum Wojskowego
im Waligóry pod Warszawą) przysłano mi materiały, zdjęcia bez opłat. Nie
wszystkie instytucje polskie tak się jednak zachowują. To jest osobny temat.
Pani dorobek jest imponujący i wielonurtowy. Osobną jego część tworzą
książki historyczne. Jak pisać o historii? Jakie wskazówki mogłaby Pani
przekazać młodym adeptom sztuki reporterskiej? Co jest najważniejsze w
literaturze faktu?
-Jak w ogóle w pisaniu – ważna jest pasja,
swoiste zakochanie się w temacie. Wiara, że to, o czym zamierzam napisać, jest
ważne i chcę o tym powiedzieć innym. Konsekwencja, wytrwałość, praca − po
trzykroć praca. Zorganizowanie się. Przełamywanie lenistwa. Zawsze można
znaleźć wymówki, powody, by robić coś innego, prostszego, niewymagającego
takiego zaangażowania i skupienia. Pisanie to zmaganie się z tematem, z czasem,
z samym sobą. Trzeba też umieć być samotnym i wręcz polubić to.
Spisane w Pani książkach wspomnienia Polaków straszliwie doświadczonych przez
wojnę tworzą żywą, niezapomnianą lekcję historii. Tymczasem dziś polska
martyrologia jest wyśmiewana, przyjmowana zaporowym ogniem szyderstwa części
mediów i wykreowanych w nich autorytetów. Znakiem czasu jest niechęć do
poznawania przeszłości i do planowania przyszłości. Czy w tej sytuacji jest
sens pisać i wznawiać książki poświęcone polskiej historii? Przypominać, jak
było, rekonstruować prawdę faktów i prawdę wartości?
-Myślę, że zainteresowanie książkami
historycznymi, w ogóle książkami, zależy od środowisk, zależy od poszczególnych
osób. Jak są wychowane, z jakimi tradycjami wzrastały. Gdyby w moim domu Ojciec
mnie nie mobilizował do czytania, to bym zapewne, jak wielu moich rówieśników,
zajmowała się innymi sprawami. Podobnie mój syn zachęcany był do lektur. Jeśli
się czyta odpowiednie książki w odpowiednim wieku (jak mawiał mój Ojciec), to
potem się już czyta całe życie.
Ważna jest szkoła, nauczyciele. Niezwykłym dla
mnie przykładem tego, jak książki żyją własnym życiem, jest ofiarowany mi album
obrazów-plac plastycznych wykonanych na podstawie książki Kaja od Radosława, zatytułowany
Życie malowane „szerokim światem” – szlakiem Cezarii i Wiktorii Iljin.
Autorzy tych prac to wychowankowie Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego
dla Dzieci Słabosłyszących na ulicy Zakroczymskiej w Warszawie. Te naprawdę
piękne obrazy – całą ich kolekcję (każdy jest podpisany wybranym zdaniem z
książki) Wydawnictwo Muza dało jako aneks w wersji e-bookowej książki.
Ukazuje się wiele znakomitych książek. Wybór
jest ogromny, ale czytelnictwo spadło. Ci, co się interesują, różnymi drogami
dowiadują się o nowościach. Do przeciętnego człowieka książka nie trafia. Czyli
czytelnictwo, zwłaszcza książek historycznych, staje się elitarne. Ale też o te
elity trzeba dbać i cieszyć, że są. To elity zmieniały historię i pociągały za
sobą innych lub dołączały do ruchów „narodowych”, by je wesprzeć.
Z kart Pani książek przebija duża empatia wobec opisywanych ludzi. Wyraźna
jest Pani fascynacja drugim człowiekiem, jego losami i przeżyciami. Jak długo
trwa zdobywanie zaufania ludzi, tak aby się otworzyli i opowiedzieli o swoich,
nierzadko bolesnych, doświadczeniach? Czy pamięta Pani, jakie spotkanie było
najbardziej zaskakujące? Jaki temat czy znaleziona informacja najbardziej Panią
zaintrygowała i do dziś utkwiła w pamięci i sercu?
-Zaufanie do siebie z moimi rozmówcami mamy
jakby od razu, z założenia, i jakoś się nie zawiedliśmy. Celowo piszę w liczbie
mnogiej. Zawsze wysyłam tekst do autoryzacji (czasami czytam przez telefon,
jeżeli jest niedługi. Takie głośne czytanie wyłapuje różne nieudolności).
Dostaję go z uwagami, często, że coś „nie tak”. Na przykład „Kaja” („od Radosława”)
napisała po odczytaniu rozdziału o swoim dzieciństwie na Syberiii: –Musisz
to inaczej jakoś ująć... napisałaś, jakbym męczyła wielbłąda...
Umawiamy się, że wiem więcej niż „do książki”,
i potem będziemy się zastanawiać, co ewentualnie usunąć. Kaja poprosiła mnie o
usunięcie dwóch fragmentów – naprawdę poruszających. Mówiłam:
− Zostaw mi je, proszę, tak ładnie siedzą w
książce...
− Nie, nie chcę by mi ktoś współczuł -
odpowiedziała.
I usunęłam. W drugim wydaniu (Wydawnictwo Muza
opublikowała w 2014 drugie wydanie publikacji Kaja od Radosława czyli historia
Hubalowego krzyża) też ich oczywiście nie ma... Chciałabym
kiedyś napisać książkę, w której wykorzystam taki usunięty materiał,
przejmujący i jakże ludzki.
Pracuję z konkretnym człowiekiem, okazuje mi
zaufanie – mówimy o wielu rzeczach, ale nie znaczy to, że potem ma się o nich
dowiedzieć reszta świata. I muszę to uszanować.
Przy autoryzowaniu czasami reakcje są
wzruszające... Kiedyś osoba wiele razy przywoływana płakała nad tekstem, gdy go
czytała...
− Że też to tak pięknie ujęłaś... -
powiedziała. Czy to nie wspaniała nagroda?
Na koniec rozmowy nie mogę nie zapytać o Pani plany pisarskie. Czy możemy
się wkrótce spodziewać Pani kolejnej książki? Może już jest coś, co Panią
zainspirowało do gromadzenia materiałów do przyszłej publikacji?
-Gromadzę powoli różne „notki” – na kilka
książek (jak mówię, oby mi życia starczyło na napisanie tych, które bym jeszcze
chciała napisać). Może zajmę się jakby drugą częścią Ulicy Żółwiego Strumienia,
której lata temu pisanie było dla mnie swoistą terapią. Widocznie jest mi ona
ponownie potrzebna. Chcę napisać na tematy, na które nie znalazłam miejsca w
ostatnio wydanych książkach, a felietonów nie pisuję. Różne obserwacje z dwóch miejsc,
moje amerykańsko-polskie przestrzenie. Jest już trudno z tematami
historycznymi, które mnie interesują: zaczepienie o drugą wojnę światową, bo to
pokolenie odchodzi. Cieszę się, że udało mi się napisać cztery książki, o
których rozmawiamy [Kaja od Radosława czyli historia Hubalowego krzyża, Dwór w Kraśnicy i Hubalowy demon, Lepszy dzień nie przyszedł już i Druga
bitwa o Monte Cassino]. Dużo serca w ich pisanie włożyłam, a teraz
chciałabym napisać na inny temat. Ale... jeżeli wpadnie mi temat historyczny –
to wszystko odłożę na bok i się nim zajmę.
Nie męczę
wielbłąda. Wywiad z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm
Beata Bednarz . Granice.pl.
Wszystko o literaturze