Aleksandra Ziółkowska-Boehm
NA TROPACH WAŃKOWICZA PO LATACH
WARSZAWA 2009,
wyd Prószyński i S-ka
STRONY 309-313
Na temat procesów Wańkowicza i hojnosci pisarza
uzyskałam (15 czerwca 2009 roku) wypowiedź Jana Olszewskiego, którą przytaczam.
„Proces Melchiora Wańkowicz 1964 roku był oczywistym
aktem odwetu władz PRL-u za podpisanie tzw. „listu 34”. Ten zbiorowy protest
wybitnych przedstawicieli polskiej nauki i literatury Władysław Gomułka
potraktował niemal jako osobiste wyzwanie. Nazwisko Wańkowicza złożone pod tym
listem mogło być dla niego szczególnie nieprzyjemnym zaskoczeniem. Pisarz od
chwili powrotu do kraju nie wypowiadał się oficjalnie w żadnych sprawach
politycznych. Równocześnie korzystał jakby ze szczególnego przywileju
publikowania książek poświeconych polskiemu udziałowi w II-giej wojnie
światowej (w tym słynnego opisu bitwy o Monte Cassino), a więc tematom cieszącym
się równie wielką popularnością wśród czytelników, jak niechęcią wśród cenzorów. W tej sytuacji nazwisko pisarza
widniejące pod zbiorowym protestem przeciwko cenzurze wzbudziło zrozumiałą
wściekłość „ludowej władzy”. Okoliczności te organy bezpieczeństwa wykorzystały
do podjęcia akcji represyjnej przeciwko grupie pisarzy, których podejrzewały o
publikowanie swoich prac pod pseudonimami w wydawnictwach emigracyjnych.
Wkrótce po aresztowaniu i skazaniu Wańkowicza wszczęto śledztwa przeciwko
Janowi Nepomucenowi Millerowi, Stanisławowi Mackiewiczowi i Januaremu
Grzędzińskiemu.
Proces Wańkowicza, jako pierwszy z zamierzonych,
został przeprowadzony w trybie błyskawicznym. Jedynym świadkiem oskarżenia, na
którego zeznaniach prokuratura oparła zarzuty był funkcjonariusz Służby
Bezpieczeństwa. Wyrokowi nadano publiczny rozgłos zamieszczając w wybranych
pismach nie tyle sprawozdania, co propagandowe ataki personalne na oskarżonego pisarza.
Oczywiście ani korespondentów zagranicznej prasy, ani w ogóle osób nie zaakceptowanych
przez bezpiekę nie wpuszczono na salę rozpraw. Karę 3 lat więzienia (zmniejszoną
do 1,5 roku na podstawie amnestii) orzeczono za rzekome „rozpowszechnianie
fałszywych wiadomości mogących wyrządzić
istotną szkodę interesom państwa”.
Zaraz
po wyroku, kiedy sąd uchylił zastosowany wobec oskarżonego tymczasowy areszt,
Wańkowicz nawiązał kontakt z adwokat Anielą Steinsbergową i wyraził chęć
spotkania z obrońcami występującymi w procesach politycznych. Do Anieli
Steinsberg zwrócił się z tą prośbą, ponieważ słyszał o jej obronie w głośnej
sprawie Kazimierza Moczarskiego. W spotkaniu, które odbyło się kilka dni
później u Anieli Steinsberg, oprócz mnie uczestniczyli, o ile dobrze pamiętam, Andrzej
Grabiński i – być może - Stanisław Szczuka lub Władysław Winawer. Wańkowicz
poprosił nas o opinię na temat szans rewizji wydanego w jego sprawie wyroku I
instancji. Nasza ocena była jednomyślna: wyrok jest oczywiście błędny zarówno
prawnie jak i pod względem dowodowym, ale szanse jego uchylenia w Sądzie Najwyższym
ze względu na skład personalny Izby Karnej SN, w której rozpatrywana była
rewizja, są właściwie żadne. Mimo to uważaliśmy, że rewizja powinna być
wniesiona, ponieważ stwarzała okazję wykazania oczywistej bezsensowności
oskarżenia, a ponadto odsuwała przynajmniej na pewien czas niebezpieczeństwo
osadzenia przeszło 70-letniego pisarza w więzieniu.
Jednakże Wańkowicz nie podzielił naszych argumentów. Uznał, że dobrowolny
udział w postępowaniu procesowym, które ma oczywiście fikcyjny i
stronniczy charakter, mogłoby być
odebrane przez opinię publiczną, jako zgoda z jego strony na uznanie jaskrawego
bezprawia za akt wymiaru sprawiedliwości, a przy tym zgodę podyktowaną obawą
przed zamknięciem w więzieniu. Dyskusja była momentami niemal burzliwa, ale
ostatecznie Wańkowicz pozostał przy swoim zdaniu. Okazało się, że miał rację.
Wobec uprawomocnieniu się wyroku powstał problem wykonania orzeczonej kary 1,5
roku pozbawienia wolności, ale nikt w Sądzie Wojewódzkim w Warszawie nie
odważył się wydać decyzji o zamknięciu do więzienia bardzo popularnego pisarza.
Zwrócono się w tej sprawie do Ministerstwa Sprawiedliwości. Stamtąd trafiła ona
do Komitetu Centralnego PZPR. Czas płynął, a żadna urzędowa ani polityczna instancja
nie ośmieliła się ostatecznie rozstrzygnąć tego drażliwego problemu. Szukając
jakiegoś rozwiązania postanowiono „zachorować” Wańkowicza i orzec niemożliwość
osadzenia go w więzieniu ze względu na podeszły wiek i zły stan zdrowia.
Pisarza wezwano więc do stawienia się przed komisję lekarską celem zbadania czy
kwalifikuje się do osadzenia w zakładzie karnym. Odpowiednio dobrany i
poinstruowany skład tej komisji miał orzec niezdolność badanego do przebywania
w warunkach więziennych. Wszyscy obrońcy radzili Wańkowiczowi, aby stawił się na
badanie, uważając, że jest to najbardziej bezbolesny sposób zakończenia sprawy.
Z drugiej strony istniała obawa, że odmowa stawienia się przed komisją może
zdenerwować władze i spowodować zamknięcie opornego pisarza w areszcie.
Podzielałem to stanowisko kolegów adwokatów. Moja sytuacja była jednak
szczególna. Przewodniczący IV Wydziału Karnego Sądu Wojewódzkiego w Warszawie,
w którego kompetencji znajdowała się ta sprawa, zwrócił się do mnie z prywatną –
jak zapewnił – prośbą o przekazanie memu klientowi jego osobistej gwarancji, że
badanie lekarskie ograniczy się wyłącznie do wywiadu o stanie zdrowia pisarza,
będzie zupełnie nieuciążliwe, a jednocześnie pozwoli ostatecznie uwolnić go od
groźby wykonania orzeczonej kary. Nie mogłem odmówić przekazania prośby.
Wańkowicz wysłuchał mnie uważnie, a potem powiedział: „Wykonał pan swój
obowiązek adwokacki, a teraz proszę powiedzieć szczerze, co by pan zrobił będąc
na moim miejscu? Odpowiedziałem: Zrobiłbym to samo, co Pan zamierza zrobić. Nie
poszedłbym tam.” Pan Melchior uścisnął mi rękę i zakończył rozmowę
stwierdzeniem: "To właśnie spodziewałem się i chciałem usłyszeć.” Ostatecznie akta
sprawy zostały zamknięte na parę lat w kasie pancernej prezesa Sądu i tam
doczekały kolejnej amnestii w 1969 r., która uwolniła komunistyczny wymiar
sprawiedliwości od tak kłopotliwego skazańca.
Z
doświadczeń z Wańkowiczem władze PRL-u wyciągnęły wnioski w sprawach
pozostałych ofiar antyliterackiej nagonki przeprowadzonej przez SB w 1964 r. W
stosunku do J.N.Millera orzeczono od
razu karę pozbawienia wolności z zawieszeniem jej wykonania. Wobec Stanisława
Mackiewicza w ogóle zrezygnowano z oskarżenia, Januarego Grzędzińskiego
gnębiono kilkuletnim śledztwem, zakończonym dopiero z chwilą śmierci
podejrzanego.
Ale sprawa Wańkowicza nie zakończyła
się na tym. Pan Melchior zgodnie z tradycją obowiązującą litewską szlachtę, z
której się wywodził, uznał, że nie może pozostawić bez odpowiedzi, insynuacji i
pomówień zawartych w inspirowanych przez SB publikacjach prasowych
relacjonujących przebieg procesu sądowego. Nie sposób było odpowiedzieć na
wszystkie tego rodzaju paszkwile. Wańkowicz wybrał więc z tej operacyjnej ekipy
dziennikarskiej jednego, ale najważniejszego autora. Był nim rozpoczynający
wtedy przyszłą karierę w politycznej nomenklaturze PRL-u przyszły szef Urzędu
ds. Wyznań, a wówczas redaktor naczelny pisma „Prawo i Życie” – Kazimierz
Kąkol. Próba uzyskania satysfakcji w normalnej drodze procesu sądowego o
zniesławienie byłaby w ówczesnych warunkach w najlepszym razie dowodem skrajnej
naiwności pokrzywdzonego. Trzeba było szukać innego sposobu uzyskania
sprawiedliwości. Wańkowicz znalazł taki – zgodny z tradycją kresowych
karmazynów niekonwencjonalny sposób. Z jego upoważnienia zainicjowałem i
prowadziłem to postępowanie – przyznaję, jedyne tego rodzaju w całej mojej ponad
30-letniej praktyce adwokackiej. Zaproponowaliśmy redaktorowi „Prawa i Życia”
poddanie sporu o rzetelność zamieszczonego w tym piśmie jego sprawozdania z
procesu Wańkowicza postępowaniu rozjemczemu przed sądem koleżeńskim jednego z
tzw. stowarzyszeń twórczych, do których należały strony tego konfliktu –
Wańkowicz jako literat, Kąkol jako dziennikarz.
Kazimierz
Kąkol, w młodości żołnierz AK z bardzo dobrą kartą bojową w Powstaniu
Warszawskim ( co nota bene uznaliśmy za okoliczność umożliwiającą przyjęcie
honorowego trybu rozstrzygnięcia sporu) wyzwanie przyjął.
Po
skomplikowanych i żmudnych pertraktacjach sprawę przyjął do rozpatrzenia Sąd
Koleżeński Związku Literatów Polskich. Toczyła się w przeciwieństwie do
błyskawicznego procesu sądowego, jeśli dobrze pamiętam, co najmniej przez kilka
miesięcy. Nie chcę tu przedstawiać bardzo interesującego jej przebiegu, bo po
upływie 40 lat od tych wydarzeń nie mogę zaufać własnej pamięci. Pełna
dokumentacja z aktami powinna znajdować się w archiwum ZLP. W każdym
razie zakończyła się pełnym zwycięstwem Wańkowicza.
Na zakończenie tej relacji muszę powiedzieć
parę zdań w sprawie, o której zwykle nie rozmawiają dżentelmeni – o
pieniądzach. W warszawskim środowisku literackim dość szeroko rozpowszechniana
była opinia o jakoby szczególnie komercyjnym stosunku Wańkowicza do wszelkich
spraw życiowych łącznie z własną twórczością literacką. Uważam więc za swój
obowiązek opowiedzieć o własnych doświadczeniach w tej kwestii.
Po
zakończeniu procesu pan Melchior zwrócił się do mnie o przedstawienie mu sumy
moich należności za świadczoną pomoc prawną w jego sprawie. Odpowiedziałem, że
nic mi nie jest winien, ponieważ w mojej praktyce adwokackiej przyjąłem zasadę
nie pobierania wynagrodzenia za występowanie w procesach politycznych, a tak
właśnie traktuję jego sprawę. W odpowiedzi oświadczył mi, że w żadnym wypadku
nie może się na to zgodzić. Wynikł z tego długi i zacięty – chociaż toczący się
w bardzo sympatycznej atmosferze spór, w którym żadna ze stron nie przejawiała
najmniejszej chęci do zgody. Ostatecznie konflikt znalazł rozwiązanie w marcu
1968 r., kiedy zostałem przez ministra sprawiedliwości zawieszony w wykonywaniu
zawodu adwokata. W związku z tym moja sytuacja życiowa stała się dość trudna.
Niespodziewanie dowiedziałem się, że na moje konto w PKO, którego stan był dość
mizerny wpłynęła wpłata o wysokości 10 tysięcy złotych, co w tamtym czasie była
dość dużą kwotą pieniędzy. Okazało się, że wpłacającym był Wańkowicz. Gdy
usiłowałem zaoponować przeciw temu, pan Melchior oświadczył mi: „Pan ma swoje
zasady, a ja swoje. Pan prowadzi bezpłatnie obrony polityczne, a ja w miarę
moich możliwości staram się świadczyć pomoc ludziom prześladowanym z powodów
politycznych. Szanujmy wzajemnie nasze zasady.” Musiałem się z tym zgodzić, bo
od połowy lat sześćdziesiątych Wańkowicz przekazywał pieniądze na akcję pomocy
dla represjonowanych ludzi opozycji prowadzoną przez Jana Józefa Lipskiego, w
której ja także z nim współpracowałem. Pisarz zastrzegł sobie w tej sprawie
całkowitą i bezwzględną tajemnicę. O przekazywanych przez niego pieniądzach
wiedziały tylko 3 osoby: J.J. Lipski, ja i b. prezes Klubu Krzywego Koła
Aleksander Małachowski. Zobowiązanie zachowania tajemnicy zostało przez
wszystkich ściśle wykonane. Dzisiaj uważam za swój obowiązek jej ujawnienie”.
**
**
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz