piątek, 2 września 2016

Mówmy dobrze o Polsce Wywiad Nowy Dziennik



http://www.dziennik.com/publicystyka/artykul/mowmy-dobrze-o-polsce





NOWY DZIENNIK, NEW YORK, 25 sierpnia 2016


Mówmy dobrze o Polsce




Autor: Jolanta Wysocka



Rozmowa z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm, polską pisarką mieszkającą w Stanach Zjednoczonych, laureatką wielu nagród, w latach 1972-74 asystentką i sekretarką Melchiora Wańkowicza

Mieszka pani w USA, w stanie Delaware, ale pani zainteresowania krążą wokół historii Polski, jej wybitnych postaci, a także losów zwykłych ludzi. Napisała pani wiele książek na ten temat. Kilka z nich wydanych zostało w języku angielskim. Czy trudno było przebić się na rynek amerykański?
Jako pierwsza na tym rynku ukazała się moja książka o tematyce indiańskiej, którą w Polsce wydano pt. „Otwarta rana Ameryki”. Materiał do niej zbierałam 10 lat (w międzyczasie pisząc na inne tematy). Do zainteresowania się Indianami przyczynił się mój stryj, rzeźbiarz Korczak Ziółkowski, który rozpoczął budowę pomnika wodza Crazy Horse'a w skałach w Dakocie Południowej (po jego śmierci projekt kontynuuje rodzina). W języku angielskim książka nosiła tytuł „Open Wounds. A Native American Heritage”, a wydawcę pomogli mi znaleźć i książkę sponsorowali Apacze. Drugą w języku angielskim była książka o kotach, ściślej o mojej kotce Suzy. „Podróże z moją kotką” miała w Polsce dwa wydania, a w USA wydało ją wydawnictwo Purdue University Press, które drukuje m.in. piękne książki o zwierzętach. Ukazała się pod tytułem “On the Road With Suzy From Cat to Companion”. Książka miewa się dobrze, ma dodruki.
Gdy otrzymałam dwukrotnie stypendium Fulbrighta (i nagrodę), zostałam członkiem PEN NY, jakby przestałam być w Stanach anonimowa. Bardzo chciałam, by się ukazały książki, które są dla mnie ważne – o polskich losach naznaczonych przez historię. W Polsce kolejne wydania ma książka o uczestniczce powstania warszawskiego pt. „Kaja od Radosława, czyli historia hubalowego krzyża”, i od niej zaczęłam poszukiwanie wydawcy amerykańskiego. Od wielu otrzymywałam odpowiedzi, że ich temat powstania 1944 nie interesuje. Chodziłam do księgarń Barnes & Noble, patrzyłam, kto wydaje książki o II wojnie światowej, i wysyłałam kolejne listy. Jeden z wydawców był gotów podpisać umowę, ale gdy spytał – czy to na pewno książka o powstaniu w getcie? – i usłyszał, że nie, o warszawskim z roku 1944, stwierdził: – To nie będziemy mieli czytelników. I się wycofał. Nie zrażając się odpowiedziami odmownymi, cierpliwie wysyłając kolejne listy (w czym mnie wspierał mój ukochany mąż), po dwóch latach znalazłam wydawnictwo, które wydaje książki popularnonaukowe (jak kiedyś w Polsce Ossolineum czy PWN). Książka z pięknymi fotografiami nosiła tytuł „Kaia Heroine of the 1944 Warsaw Rising”. Jej drugie wydanie ukazało się w miękkiej okładce w 2014 roku.
Wydała pani w języku angielskim także inne książki nawiązujące do historii Polski. Jaka jest ich tematyka?
W książce "The Polish Experience Through World War II: A Better Day Has Not Come" pokazałam zsyłki na Sybir, mord w Katyniu, niemieckie obozy zagłady. Przedstawiam w niej m.in. niezwykłą postać Wandy Ossowskiej, katowanej na Pawiaku, potem wysłanej do Auschwitz, potem do Neustadt-Glewe. Po wojnie, przez 50 lat, poszukiwała Wandę uratowana przez nią Żydówka, Ida Grinspan, która z dziennikarzem francuskim napisała książkę o tej niezwykłej kobiecie, której zawdzięczała życie. W języku angielskim wydano także moją książkę o Melchiorze Wańkowiczu, nieznanym w Ameryce. Przemówił m.in. argument, że był on tak popularny i ceniony w Polsce jak Hemingway w Stanach Zjednoczonych. Jako przykład prozy pisarza pokazałam fragment jego książki „Bitwa o Monte Cassino”. Kolejno ukazały się losy Romana Rodziewicza, hubalczyka, który wczesne dzieciństwo spędził w Mandżurii (takie to nasze polskie losy), potem uczył się gospodarowania na Kresach. Po wybuchu wojny i kilkumiesięcznym okresie u Hubala, potem konspiracji, aresztowaniu, torturach wysłany został do obozu w Auschwitz, następnie do Buchenwaldu. Piszę także o jego niełatwym powojennym życiu na emigracji w Anglii. Ta książka ukazała się pt. „Polish Hero Roman Rodziewicz. Fate of a Hubal Soldier in Auschwitz, Buchenwald, and Postwar England”. Pisząc o Ossowskiej i Rodziewiczu pokazuję m.in., że w Auschwitz byli także Polacy – chrześcijanie. To są wszystko poruszające prawdziwe historie i, jak mi mówią czytelnicy, trafiają do najgłębszych pokładów wrażliwości. W swoich książkach nie oskarżam, nie używam przymiotników. Poprzez obrazy, przeżycia i doświadczenia konkretnych osób przywołuję dramatyczne polskie losy naznaczone przez historię.
Z jakim zainteresowaniem spotykają się pani książki w środowisku amerykańskim?
Jeżeli pyta pani, czy moje książki wpłyną na przeciętnego Amerykanina, to myślę, że nie, bo przeciętny Amerykanin – jak przeciętny Polak – nie tak wiele czyta. Ale elity czytają, i należy o nie dbać. To one m.in. kształtują opinię. A wymienione przeze mnie książki miały interesujące recenzje i głosy. Pisał o nich przytaczany na tylnych okładkach Zbigniew Brzeziński, a także Neal Pease, Stanley Cloud i Lynne Olson (autorzy tłumaczonej w Polsce książki „Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski"), Stanley Weintraub, Bruce E. Johansen, John R. Alley, Matt DeLaMater (autor książek o Napoleonie), Terrence O’Keeffe, Karl Maramorosch, Brytyjczyk Christoph Mick, historycy, jak Piotr S. Wandycz i Anna M. Cienciała, autorzy: Ewa Thompson, Jerzy R. Krzyżanowski, Charles S. Kraszewski, Irene Tomaszewski, Leszek Adamczyk, Florence W. Clowes, Mary Lanham, także autorka pięknych książek m.in. o Chinach Audrey Ronning Topping. Chcę wspomnieć, że trzy moje książki zostały wydane w Kanadzie. Ostatnio w Montrealu – monografia senatora polskiego pochodzenia Stanleya Haidasza, który swoją polskość nosił dumnie jak sztandar. Jej tytuł: “Senator Stanley Haidasz: A Statesman for All Canadians”.
Kiedy w USA ukazało się tłumaczenie „Ulicy Żółwiego Strumienia” – pt. "Love for Family, Friends, and Books" – pięknie napisał mający polskie pochodzenie Jesse Flis, wiele lat zasiadający w Parlamencie Kanady, nazywając mnie doskonałą ambasadorką trzech krajów: Through Aleksandra Ziolkowska-Boehm’s award-winning writings about Poles, Americans and Canadians and her personal visits, she has become an excellent ambassador for all three countries. The author's writings have motivated many Canadian citizens to rediscover their Polish roots.
Ma pani w swoim gronie wielu przyjaciół Amerykanów. Czy to, że panią znają, sprawia, że interesują się Polską? Jeżeli tak – jak się to objawia?
To był cały proces... Najpierw – rok 1990, po wielkich zmianach w Polsce – zwracano się do mnie pytając: co w Polsce? Można teraz chodzić do kościoła? Tłumaczyłam, że polskie kościoły zawsze były pełne, że Polska różniła się od swoich sąsiadów właśnie trwaniem przy katolicyzmie w czasach komuny. Słuchano mnie uważnie. Kiedy ukazywały się moje książki, mój mąż Norman dawał je przyjaciołom w prezencie i oni potem dzielili się nimi z innymi. Po jakimś czasie zadawali mi sensowne pytania i wykazywali się niezłą wiedzą. Kiedyś była mowa o literaturze i powiedziałam, że Joseph Conrad był Polakiem. Pan domu niemal pobiegł, by to sprawdzić w Encyklopedii Britannica. – Aleksandra ma rację – powiedział zaskoczony. Nikt też nie miał pojęcia, że Chopin (mój mąż grał na pianinie i bardzo kochał muzykę wielkiego polskiego kompozytora) urodził się i wychował w Polsce. Teraz już znajomi wiedzą.
Pani mąż Norman Boehm, który zmarł w maju br., był również wielkim rzecznikiem spraw Polski w Ameryce. Jak kiedyś pani powiedziała, "stał się niemal polskim patriotą". To pani na pewno przyczyniła się do takiej jego postawy.
Żartując... mówię znajomym Polakom, że stało się tak m.in. dlatego, że nie znał języka polskiego, że tłumaczyłam mu to, co chciałam, by o naszym kraju wiedział. Na początku naszego małżeństwa byliśmy w Zakopanem w Domu Pracy Twórczej Zaiksu – w Halamie. Na spacery chodził z nami zaprzyjaźniony ze mną od lat Michał Radgowski, felietonista „Polityki”. Pewnego dnia pojechaliśmy na Gubałówkę, skąd Norman patrzył w zachwycie na góry. – Powiedz mu, że to są słowackie góry – zwrócił się do mnie Michał. – A po co? Niech podziwia i niech myśli, że polskie – odparłam. Radgowski napisał potem o tym zabawnie w jednym ze swoich felietonów. Miałam "swoją rację". Mój mąż ode mnie wiedział, co szczególnie warto cenić w naszym kraju, i że jest wiele takich spraw i rzeczy w Polsce. Podziwiał, że Polacy są wyjątkowo patriotyczni, gościnni i serdeczni. Norman reagował też w piękny sposób na krzywdzące Polskę wypowiedzi, artykuły czy książki. Robił to sam, z własnej potrzeby: wysyłał listy do redakcji – pisał je bez emocji, z dobrymi argumentami, i listy mu drukowano. Włączył się także w akcję przekonywania amerykańskich senatorów, by głosowali za przyjęciem Polski do NATO (o czym pisze Jan Nowak-Jeziorański w książce "Polska droga do NATO"; jest w niej biogram Normana). Norman występuje w kilku moich książkach, m.in.w Polsce i w Stanach ukazała się książka „Ingrid Bergman and Her American Relatives” oparta na listach wielkiej aktorki i opowieściach Normana o słynnej kuzynce... Chcę powiedzieć, że nasze 26-letnie małżeństwo to był wielki dar od Boga.
Jak, pani zdaniem, możemy my, Polacy mieszkający w Stanach Zjednoczonych, stawać się tutaj ambasadorami polskości?
W rozmaity sposób. Każdy ma swoją możliwość i niech o niej pomyśli. Promujmy Polskę, mówmy o naszej tradycji, o dobrych filmach, interesujących książkach. Pozwolę sobie przywołać temat, który jest mi szczególnie bliski. Pytajmy, proszę, o tłumaczenia polskich autorów w księgarniach amerykańskich. Znajome osoby pracujące w amerykańskich bibliotekach mówią, by pytać o książki w języku polskim, także o tłumaczenia wydane po angielsku. Warto napisać na karteczce autora czy tytuł – wtedy biblioteka zamówi go do swoich zbiorów. Te placówki mają specjalny fundusz na książki w innych językach niż angielski. Gdy biblioteki widzą zainteresowanie, wtedy – odpowiadając na zapotrzebowanie – zamawiają polskie książki. Każdy z nas powinien coś robić, nie narzekać, nie powtarzać między swoimi znajomymi tych samych opinii, tylko mówić pozytywnie. Mówmy dobrze o Polsce. Podarujmy naszym przyjaciołom jakiś prezent z Polski – dobrany zależnie od ich zainteresowań. Kupmy im książkę...

Zielony stan Delaware

Aleksandra Ziółkowska-Boehm                        

ZIELONY STAN DELAWARE
 

    Wilmington w stanie Delaware jest miastem, w którym mieszkam z przerwami od 1990 roku (dziewięć lat spędziłam w Teksasie i rok w Południowej Karolinie). Położone na wschodniej granicy wzdłuż plaż nad Atlantykiem graniczy z malowniczą rzeką Delaware dzielącą stany Delaware i New Jersey (rzeka dalej wpada do Atlantyku). Wilmington leży w połowie drogi między Waszyngtonem a Nowym Jorkiem, do obu wielkich miast można dojechać samochodem w ciągu mniej więcej dwóch godzin, do Baltimore w ciągu godziny, a do pobliskiej Filadelfii w ciągu 40 minut (na lotnisko w Filadelfii można dojechać w pół godziny). Jadąc autostradą I 95 z Florydy na północ mijamy Waszyngton, Baltimore, Wilmington, dalej Filadelfię i Nowy Jork. Wygodne położenie ułatwia też komunikacja kolejowa, w Wilmington zatrzymują się pociągi jadące z Bostonu i z Nowego Jorku do Waszyngtonu.
  
     Stan Delaware nazywany często Szwajcarią Ameryki ze względu na zasobność i ilość banków stanowi centrum wielu dużych przedsiębiorstw i spółek handlowych, kampanii kredytowych i banków (np. Chase Manhattan, Citibank, Mellon, J.P.Morgan, Maryland Bank N.A.). Setki firm w całym kraju rejestruje się właśnie w tym stanie, ponieważ sprzyja temu korzystne finansowo prawo podatkowe. Centrum Wilmington posiada główne siedziby DuPont Co., Hercules Inc., wielu przedsiębiorstw chemicznych. Do Delaware sprowadziły się amerykańskie i międzynarodowe firmy takie jak Conoco Inc. (do niedawna własność DuPonta a obecnie Phillipsa), ICI American Inc., Sprzyja im także lokalizacja i dogodne połączenie z wielkimi miastami Wschodniego Wybrzeża.
    Od ponad 20 lat Delaware ma wyrównany budżet (o co stara się Kongres dla całego kraju), z czego stan jest bardzo dumny. Delaware nie posiada podatku od kupna ("sales tax"), co powoduje, że przyjeżdżają tu na zakupy ludzie z sąsiednich stanów: Maryland, Pensylwanii, New Jersey.          

     Delaware nazywane "pierwszym stanem Ameryki" jest jednym z 13 oryginalnych stanów Unii, pierwszym, który ratyfikował Konstytucję. Po Rhode Island jest najmniejszym stanem Ameryki, i piątym od końca pod względem zaludnienia (ma więcej ludności niż Wyoming, Alaska, Vermont i Północna Dakota). Ze względu na ustabilizowaną gospodarkę i stosunkowo niskie podatki stan ludności stale się powiększa.

    Stan Delaware od roku 1976, kiedy Sąd Najwyższy w USA wydał orzeczenie zezwalające, wznowił wykonywanie śmierci. Wiele jest na ten temat prowadzonych dyskusji na łamach lokalnego pisma "News Journal".

    Delaware szczególnie chętnie podkreśla swoje związki ze Szwecją. Opowiada mi o tym Ruth Swanson Crossan, autorka kroniki Towarzystwa Szwedzkiego w Delaware i jego wieloletnia prezeska. Towarzystwo to powstało w 1938 roku, liczy blisko 500 członków, kultywuje historyczną przeszłość stanu Delaware. W 1976 roku odwiedził je oficjalnie król szwedzki Karol XVI Gustaw.

    Dominująca w "pierwszym stanie Unii" firma DuPont zatrudnia tysiące naukowców i przy wjeździe do miasta jest tablica "Wilmington - miejsce, gdzie możesz kimś zostać". Delaware szczyci się nazwiskami wybitnych naukowców, z których wielu urodziło się i wykształciło w tym stanie. Na przykład wysokie wyróżnienia w dziedzinie medycyny otrzymał Mohamed Oz (znany z transplantacji serca) i Daniel Nathans (absolwent chemii Uniwersytetu w Delaware w 1950 roku), który w 1978 roku otrzymał Nagrodę Nobla. Znani ludzie z tych terenów i okolic to między innymi: William Penn, Peter Stuyvesant, George Washington, Lord Baltimore i przede wszystkim rodzina francuska DuPont.

    Delaware przez wiele lat był stanem rodziny DuPont'ów, właścicieli wielu posiadłości i gigantycznej kampanii chemicznej. W 1802 roku młody emigrant z Francji osiadł w okolicach rzeki Brandywine. W książce "DuPont. The Autobiography of an American Enterprise" i innej "DuPont Romance" napisanej przez George'a H. Kerr'a dowiadujemy się, ogólnie mówiąc, że największe pieniądze rodzina zdobyła w ciągu pierwszych 40 lat początku wieku, że DuPontowie wzbogacili się w czasie I-wszej wojny światowej, stali się wtedy gigantami chemicznymi. Firma prowadzona była przez trzech kuzynów, którzy w czasie wojny sprzedawali proch obu stronom. Wynalezienie nylonu, teflonu, celofanu, gumy syntetycznej, filmu fotograficznego itd. dało firmie DuPont rozgłos światowy i trwałe korzyści finansowe.

    DuPontowie w Delaware wiele lat kontrolowali główne banki, prasę, uniwersytet, muzea, teatr, szpitale, hotel, polityczne i towarzyskie układy. Wiele ludzi chciało być w ich orbicie, mogli bowiem wypłynąć, awansować, wzbogacić się. Zatrudnienie w zakładach DuPont dawało stabilizację i pewność pracy. Powoli jednak francuska dynastia traciła swoje wpływy. W 1991 roku DuPont ogłosił masowe zwolnienia, co nie było praktykowane na przykład dziesięć lat wcześniej. Okazało się, że wspaniała firma nie może ofiarować pracy niemal do grobowej deski, jak było wcześniej.

    W całym niemal stanie można zaobserwować ślady XIX-wiecznego bogactwa DuPontów. Przedstawicielstwo kampanii na rogu ulicy Market i 10-ej wybudowało budynki o ciekawej architekturze: Hotel DuPont ze złotą salą balową, teatrem, "Green Room" (jest to ekskluzywne miejsce na eleganckie przyjęcia). Znany z wysokiego poziomu wydział chemiczny na Uniwersytecie Delaware jest pod opieką DuPont'ów, cały Uniwersytet został pobudowany dzięki pomocy finansowej rodziny. Uniwersytet w Delaware jest szczególnie znany właśnie z wydziału chemii, posiada też unikalne wydziały, jak wyspecjalizowany program nauki jazdy na łyżwach, całoroczny program studiów w sportowej medycynie. Na treningi łyżwiarskie do Delaware przyjeżdżają wszyscy młodzi ludzie z wszystkich stanów (pisze o tym w książce wspomnieniowej m.in. Tara Lipiński z Teksasu, zdobywczyni złotego medalu olimpijskiego). Szczególnie znany w świecie jest program magisterski i doktorancki w dziedzinie konserwacji zabytków.

    Już na początku wieku Pierre DuPont pobudował 90 publicznych szkół i 2 parafialne. T. Coleman DuPont, późniejszy senator, wybudował hotel i budynki publiczne, które otwarto w 1913 roku: teatr, szpital dla dzieci. Wybudował 100-milową drogę aby połączyć Wilmington ze Wschodnim Wybrzeżem stanu Maryland (US 13); niedaleko Lancaster Pike zbudował także lotnisko. DuPontowie założyli parki, jak: Wawaset, Westover Hills, Bellevue State Park of Philadelphia. Wspaniałe budynki w Wilmington dotąd zachwycające rozmachem i europejskim stylem były przeznaczane dla dyrektorów firmy.
    "The Winterthur Museum i Gardens" - posiadłość Henry Francis DuPont, który zebrał ogromną kolekcję mebli, jest jedną z najciekawszych atrakcji stanu Delaware. Jest to 200-pokojowa posiadłość z 1839 roku. Winterthur w ramach studiów Uniwersytetu w Delaware prowadzi specjalny program konserwacji zabytkowych mebli i obrazów. Muzeum i ogrody w Winterthur położone są stosunkowo niedaleko słynnych Longwood Gardens.

    Aby obejrzeć elegancję, styl posiadłości i ogrodów Alfreda I. DuPont'a należy zwiedzić 102-pokojowy "Nemours Mansion and Gardens". Zbudowano ją w latach 1909/1910 na 300-u akrowej przestrzeni i zaprojektowano w stylu Ludwika XVI. Obecnie część tej posiadłości, jeden z głównych budynków, wedle woli DuPontów, przeznaczony jest na szpital dziecięcy.

    Najbardziej jednak znanym miejscem oddanym publiczności przez Pierre S. Du Pont'a są Longwood Gardens w Kennett Square. Longwood Gardens leżą w dolinie rzeki Brandywine na granicy stanu Delaware, ale położone są w stanie Pennsylvania. 350-akrowa posiadłość otwarta dla publiczności cały rok z teatrem na powietrzu i 20 ogrodami wewnątrz pod szkłem. Longwood Gardens są jednymi z największych i najpiękniejszych ogrodów botanicznych nie tylko w Stanach Zjednoczonych, ale w całym świecie. Eksponują ponad 11 tysięcy krzewów i kwiatów. Kwiatowe klejnoty: cudowne storczyki w oranżeriach zaaranżowanych tematycznie pękate i wijące się kaktusy, aleje azaliowe, gaj palmowy. W oranżeriach pnie się kilka tysięcy gatunków krzewów, można podziwiać pełzające jak węże kaktusy, romantyczne akacje, storczyki. Można zwiedzić las tropikalny z rozmaitymi afrykańskimi fiołkami i swojskimi begoniami. W ogrodach japońskich są kolekcje drzewek bonzai, miniaturowe klony, dęby, lipy i akacje.

    Longwood Gardens sięgają historią roku 1798. Amerykańscy kwakrzy: Joshua i Samuel Peirce otworzyli abrboretum. W 1906 roku Pierre S. DuPont nabył posiadłość i wykreował wspaniałe ogrody, wybudował oranżerie, fontanny, sale balowe, teatr na wolnym powietrzu. Zapraszał gości i miejsce kwitło. W 1954 roku po jego śmierci według pozostawionego testamentu ogrody zostały oddane publiczności. Na pielęgnację posiadłości ze spadku ogromnej fortuny każdego roku przeznaczane jest 17 milionów dolarów, bo i o to zadbał Pierre S. DuPont. Każdego sezonu, cały rok, odbywa się około 300 różnych imprez: koncerty, widowiska teatralne, występy chórów, baletu itd. Oranżerie w Longwood nie tylko bawią ale i uczą. Są tam grządki ziół, roślin jadalnych, medycznych, owadożernych i wielu innych. Fontanny, kolorowe strumienie wody tańczą w powietrzu w takt muzyki: rozróżniamy Walc kwiatów, Dziadek do orzechów, i inne melodie.

    Oprócz słynnych ogrodów i oranżerii miejsce to jest znane jako centrum badań i doświadczeń. Dwuletni program uniwersytecki badań rolniczych oferuje program magisterski (Jest to jedyne tego typu miejsce w świecie dające możliwość zdobycia tytułu magisterskiego). Absolwenci znajdują pracę jako dyrektorzy ogrodów, parków, ogrodów zoologicznych. Ogrody zatrudniają 177 pracowników i 84 dorywczo pracujących, na ich terenie stale mieszka 45 osób. Każdego roku około 830 tysięcy ludzi odwiedza te wspaniałe ogrody. W ciągu dnia odbywają się koncerty, wczesnym wieczorem można posłuchać chórów z orkiestrą wraz ze wspaniałymi starymi organami.

    W okresie świąt Bożego Narodzenia w oranżerii w Longwood Gardens zachwyca dorodna sosna Douglasa o wysokości 22 stóp. Jest ozdobiona tysiącami poinsecji i oświetlana przez 6 tysięcy białych świateł. Cała oranżeria tonie w kremowych, różowych, zielonkawych poinsecjach. W 1825 roku Francuz Joel Poinsett stale mieszkający w Charlestonie w Południowej Karolinie sprowadził ją z Meksyku do Stanów. Poinsecje obecnie znane są już w wielu miejscach świata i eksponowane są na święta Bożego Narodzenia.

    Delaware tak związany z rodziną DuPont uważa Longwood Gardens niemal za swoje, pomimo że, jak wspomniałam, leżą już w sąsiednim stanie. W komitecie zarządzającym ogrodami zasiada jednak większość obywateli stanu Delaware, co moi rozmówcy bardzo podkreślają.



Longwood Gardens

Longwood Gardens

Longwood Gardens


Christiana River, Wilmington, Delaware


Wywiad Jolanta Nadzieja Szaniawska Transatlantyk Nadziei Ottawa

*PISZĘ O WSZYSTKIM DOBRYM, ZA CZYM TĘSKNIĘ - SPOTKANIE W WIRTUALNEJ KAWIARENCE NADZIEI, rozmawia Jolanta Nadzieja Szaniawska, TRANSATLANTYK NADZIEI (Ottawa),13 września 2005


http://tnpolonia.com/ziolkowska01.html


Jolanta Nadzieja Szaniawska rozmawia z Aleksandrą Ziółkowska-Boehm

TRANSATLANTYK NADZIEI, OTTAWA, KANADA    TNPolonia.com

Z cyklu - Spotkanie w wirtualnej kawiarence Nadziei


Aleksandra Ziółkowska-Boehm: "Piszę o wszystkim dobrym, za czym tęsknię"

 Jolanta Nadzieja Szaniawska

JS Pani Aleksandro, nie mogło być ciekawiej! Cóż może być cenniejszego dla pisarza, jak nie ożywiona dyskusja na wieczorze autorskim! Pani ją miała za sprawą książki "Amerykanie z wyboru i inni", gdzie w rozdziale "Sekret pułku - Zdzisław Julian Starostecki" ujawnia pani kulisy natarcia na szczyt Widmo w bitwie o Monte Cassino, natarcia, które na podstawie relacji jej uczestnika, Jana Kochanowskiego, opisał i utrwali "na wieki" ówczesny reporter wojenny, Melchior Wańkowicz. Choć później odkryte fakty okazały się inne, sam pisarz korekty nie wprowadził. Uczyniła to pani ogłaszając pomyłkę publicznie. Na ottawskim spotkaniu sama zobaczyłam, jak pani odkrycie wciąż bulwersuje byłych żołnierzy. Cóż według pani jest przyczyną, że ta historia "z pomyłkowym bohaterem" wciąż wzbudza takie ogromne emocje?

A.Z-B. - Za ten wywiad ze Zdzisławem Starosteckim wciąż jestem krytykowana, a nawet atakowana, aż z dwóch stron. Byli żołnierze walk o Monte Cassino jakby nie chcą dać wiary, że coś takiego się mogło stać. Jakby bali się także, że pisanie o tej historii może mieć negatywny wpływ na legendę bitwy. A sam pan Zdzisław Starostecki jest jakby zawiedziony, że nie zmieniam fragmentów słynnej książki znanego pisarza...
Stało się tak (nie pierwszy raz, bo zgłasza się do mnie wiele osób, tylko ta sprawa nabrała niemałego rozgłosu), że powiadomiono mnie, iż na Florydzie mieszka były żołnierz spod Monte Cassino, który ma "inną wersje" zdobycia Widma. Mówił o tym wielu osobom, ale chciał, abym i ja się dowiedziała. Przekazał mi tę wiadomość i telefon do siebie poprzez znajomego dziennikarza. Sama do niego zadzwoniłam, myśląc, że to skromnie żyjący człowiek, i nie będzie dzwonił "long distance". Okazał się nieźle sytuowanym panem, wynalazcą głowic "Patriots".
Opowiedział swoją wersje wydarzeń ciekawie i wręcz mnie zaintrygował. Chodziło o to, że nie jego dowódca, Jan Kochanowski, który w chwili napięcia ponoć spanikował, tylko on jest tym, który poprowadził dowodzenie i przyczynił się do zdobycia Widma. Tymczasem, gdy potem leżał ranny w szpitalu, to Kochanowski opowiedział pisarzowi wypadki robiąc z siebie bohatera. I taki obraz został utrwalony we fragmencie książki "Bitwa o Monte Cassino". Poprosiłam, by pan Starostecki mi całą tę sprawę dokładnie opisał i przysłał, co też w niedługim czasie zrobił. Zadałam mu wtedy kolejne pytania. Pytałam, czy swoją opowieść przekazał Wańkowiczowi. Powiedział, że zrobił to, ale dopiero kilka lat po wojnie, gdy książka, wszystkie trzy tomy słynnego rzymskiego wydania "Bitwy o Monte Cassino", dawno już była wydrukowana.
Starostecki odwiedził Wańkowicza, gdy ten mieszkał pod Nowym Jorkiem z żoną i rodziną córki Marty Erdman. Powiedział mi, że pisarz wpisał mu dedykacje na książce, że trochę rozmawiali. Ale po tym spotkaniu nie przysłał Wańkowiczowi dokładnie opisanej swojej wersji wypadków, aby ten miał w swoim archiwum. Gdyby taką wersję pisarzowi przysłał wtedy byłaby szansa, że Wańkowicz by ją ewentualnie uwzględnił w nowych wydaniach książki. Te wydania pojawiły się w Polsce dopiero po 1958 roku. Pisarz poprawiał pisownię nazwisk, wyjaśniały się okoliczności śmierci niektórych żołnierzy, itd. Sadzę, żeby tę wersję - o ile by takowa istniała na piśmie - uwzględnił. A także próbowałby nawiązać kontakt z drugą przywoływaną osobą, z Janem Kochanowskim, który wtedy mieszkał w Londynie.
Pan Starostecki nie może mieć do Wańkowicza pretensji, i takich nie ma, o czym mi powiedział. Nie napisałam nowej wersji zdobycia Widma, bo nie żyli uczestnicy wydarzeń, by z nimi także sprawę omówić. Jedyne, co ja mogłam zrobić - po latach, kiedy już Jan Kochanowski nie żył, to właśnie w formie wywiadu udzielić głosu Starosteckiemu.
Wersja, z którą zgłosił się do mnie Zdzisław Starostecki była niezwykle ciekawa, sam także budził moje zaufanie. Uwierzył w nią także Jerzy Giedroyć, który wydrukował mój wywiad w "Zeszytach Historycznych". Niebawem po tym rozpętała się wielka burza, istna druga bitwa o Monte Cassino, bo byli żołnierze w Londynie ostro zaprotestowali. Zagrozili nawet procesem Giedroyciowi.
Dość późno, już po wydrukowaniu wywiadu także w mojej książce "Amerykanie z wyboru", Starostecki odszukał świadka wydarzeń sprzed lat, Tadeusza Trejdosiewicza, który potwierdził na piśmie jego historię. Giedroyć długo zwlekał z umieszczeniem tego oświadczenia na łamach "Zeszytów Historycznych", aż jemu zagroził, jak wcześniej żołnierze "Skorpiona" w Londynie, tak teraz Starostecki - procesem w sądzie.
Ale - podkreślam - to wszystko stało się za późno, jeżeli chodzi o samą książkę Wańkowicza. Tymczasem kilka miesięcy temu zatelefonował do mnie pan Starostecki, mocno poirytowany, bo przysłano mu z Polski nowe wydanie książki "Monte Cassino" i był zaskoczony, że nie ma... zmian. Jakby liczył, że ja "poprawię" odpowiednie fragmenty w książce. Takich rzeczy się nie robi, i nic takiego mu nigdy nie mogłam obiecać, bo to było nadużycie etyki zawodowej, sprawa copyright itd. Całą sprawę - chodzi o konflikty, które narosły, chcę spokojnie przedstawić i wydać w osobnej książce.
Może nazwę ją właśnie "Druga bitwa o Monte Cassino"?...

JS - To proszę się śpieszyć, bohaterowie już mogą nie doczekać, a młode pokolenie nie pojmie... różnicy. Na spotkaniu obecny był też pan Stanisław Zybała, były reporter torontońskiego "Związkowca", który piórem rozpętał nagonkę na Melchiora Wańkowicza, oskarżając pisarza o komunistyczne kontakty, co bezpośrednio zaważyło na popularności pisarza a tym samym odebrało możliwość pracy. "Człowiek może zrobić wszystko z człowiekiem" - napisał Miłosz, w tym wypadku opaskudzić słowem, że niby siniaków nie ma, to wolno - nie boli. A bolało, i jakże! (Listy Wańkowicza do żony) Uznany przed wojną pisarz (!), za sprawą dziennikarzy niskiego lotu, goniących tylko za sensacją by "sprzedać numer" został na obczyźnie pozbawiony środków do życia! Wpłynęło to bezpośrednio na jego decyzję powrotu do kraju. Tak się szczęśliwie ułożyło, że Wańkowicz nie "skończył na Syberii", za duże nazwisko, że mógł dalej pracować, tworzyć... że mu p o z w o l o n o! Zaraz po jego śmierci objęto prace pisarza cenzurą, myślę, że była to kara za finansowe wspieranie opozycjonistów. Pani Aleksandro, czy Wańkowicz kiedykolwiek wracał on do sprawy "nagonki", jakiej doświadczył na obczyźnie od Rodaków emigrantów? Jak z dystansu oceniał ówczesną emigracje? Odpowiedzią pisarza była wtedy książka "Kundlizm" szkoda, że dziś nie do kupienia...

A.Z-B. - Wańkowicz uważał, że dobrze zrobił, że wrócił do Polski. A pan Zybała w mojej książce "Kanada, Kanada", gdzie poświęciłam mu rozdział zatytułowany "Polonijny luzak" przyznał, że nie powinien takiej nagonki na pisarza robić...
Cóż ja mogę na ten temat po latach powiedzieć, i jak skomentować te niezwykle przykrą sprawę?... Jakich słów użyć?...
Wańkowicz dusił się na emigracji. Ze swoim charakterem, swoją niezależnością, chodzeniem w pojedynkę, nie należał do żadnej grupy, żadnego stowarzyszenia, które by go popierało.
Wrócił do Polski w 1958 roku. I bardzo dobrze zrobił. Ukazały się jego wydane na emigracji książki, jak wspominana wcześniej "Monte Cassino", także "Hubalczycy" , "Westerplatte", "Ziele na kraterze", "Tworzywo". Legenda majora Hubala zakwitła w Polsce dzięki wielkiemu pisarzowi. A "Monte Cassino" było czytane jak biblia w wielu domach, starannie przechowywane, sprzedawane spod lady, bo był taki ogromny popyt... To wszystko stało się w dobrych latach, wspierało naród, który był pod uciskiem, dawało mu dumę narodową, podtrzymywało na duchu.
Gdyby teraz, po 1990 roku te książki ukazały się po raz pierwszy w Polsce, w jakim nakładzie, by się rozeszły i kto by wiedział o majorze Sucharskim, czy Dobrzańskim, oprócz zapaleńców historycznych? To właśnie dzięki pisarzowi legendy te zakwitły i latami były kultywowane.


JS - Tego dnia w Domu Polskim SPK, domu wybudowanym rękoma byłych żołnierzy, obecnych była garstka weteranów. Z domu wyjść im kazało, niczym wojskowa komenda, słowo "Wańkowicz". Ze wzruszeniem patrzyłam na pochylone do dołu sylwetki... To odchodzące na wieczną wartę pokolenie wciąż pamiętało pisarza, który zatrzymał ich na wieki w chwale, młodości i sile! Poczułam jak na moich oczach nieodwracalnie zamyka się pewien rozdział historii Polski. Czy razem z nimi nie odchodzi "ich pisarz"? Czy książki Wańkowicza są obecnie drukowane w Polsce? Czy znajdują się w lekturach obowiązkowych?

A.Z-B. - W lekturze nadobowiązkowej (zależy od nauczyciela, który tytuł wybierze) jest "Ziele na kraterze". Książki Wańkowicza, jak mi wydawcy mówią, już się tak "nie sprzedają" jak kiedyś, kiedy znikały z księgarń, sprzedawane były "spod lady". Ale takie są czasy, wydawcy narzekają, że książki się nie rozchodzą, biblioteki nie mają pieniędzy, by zakupywać nowości, inteligencja polska jest biedna, książki są dość drogie, dzieciom trzeba kupić komputer, książka stała się dla wielu luksusem.
Tak, czas mija i pokolenie, które pisarz uwiecznił w swoich książkach odchodzi... Ja mam ogromny pietyzm wyniesiony z domu, od Wańkowicza, do ludzi, którzy stanowią część naszej trudnej pięknej historii.
Pani Jolanto, ostatnie miesiące spotykam się i spisuję opowieści kilku osób - między innymi Zofii Korbońskiej i Cezarii Kari Szymańskiej, wspaniałych kobiet Powstania Warszawskiego... Panie maja skończone 90 lat... Obyśmy zdążyły.


JS - Czego życzę paniom. I po raz kolejny dziennikarz - patriota "łapie odchodzący czas". Robi pani wiekopomną pracę, której założeniem - ocalić od zapomnienia! Tak jak pani, mam ogromny szacunek do starszego pokolenia, które jawi mi się jakieś ... lepsze niż to ... "współczesne". Cóż może być piękniejszego niż przebywanie w otoczeniu ludzi, którzy nauki dobrego wychowania wynieśli z domu rodzinnego jeszcze przed wojną? Ludzi, którym słowa Bóg - Honor - Ojczyzna są przysięgą? Zaplątałam się... obawiam się, że w większości przypadków "współcześni" słowa "przysięga" też już nie rozumieją.
Pani Aleksandro, w ostatnich latach życia pisarza była pani jego asystentką. On, mający już 80-lat, czyli zero czasu na pomyłki, zaufał młodziutkiej studentce, i zapisał jej swe archiwa. (Już słyszę komentarze "warszawki")... Jak się wkrótce okazało, wybrał najlepszą z najlepszych.
I choć minęło ponad 30 lat od śmierci Melchiora Wańkowicza, pani wciąż niestrudzenie niesie imię pisarza przez czytelniczy świat. Będąc w posiadaniu archiwów dba pani o druk tekstów, opracowuje pani korespondencje pisarza m.in. z Jerzym Giedroyciem, Czesławem Miłoszem. Dziełem wręcz wiekopomnym jest pani praca nad korespondencją Zofii i Melchiora Wańkowiczów. Czemu zdecydowała się pani na wydanie listów prywatnych? Ile czasu zajęło pani ich opracowanie? Czy łatwo było je wydać - to są obszerne dwa tomy?

A.Z-B. - Listy między Zofią i Melchiorem Wańkowiczami są piękne i godne, obejmują lata 1914-1968 (pani Zofia zmarła w 1969 roku), pokazują różne światy i przestrzenie i są świadectwem historycznym wielu zdarzeń. Są osobiste, ale nie ma w nich prywatności, żadnych żenujących kogokolwiek fragmentów. Zresztą bohaterowie tych listów, to są także bohaterowie książek pisarza, bo Wańkowicz pisał o swojej rodzinie w swoich książkach, i już niektóre z prezentowanych listów wykorzystał w "Zielu na kraterze".
Listy te opracowałam dawno, potem tylko uzupełniałam, aktualizowałam przypisy i komentarze. Najpierw przepisałam odręcznie pisane listy, kartki i karteluszki, było tego ponad 1000 stron. Musiałam także uwspółcześnić i ujednolicić pisownię, bo ta zmieniała się w Polsce na przestrzeni ponad 50 lat; wszystkie zmiany odnotowałam w nocie redakcyjnej umieszczonej po wstępie do całości. Długo szukałam wydawcy. Proszę sobie wyobrazić, że na "Korespondencję Wańkowiczów" szukałam wydawcy przez 10 lat! Podpisywałam kolejno umowę z Instytutem Wydawniczym PAX, który niemal zbankrutował, potem z Wydawnictwem Polonia, które całkiem zbankrutowało, z kolei Wydawnictwo "Prószyński i Spółka", z którym podpisałam umowę powiedziało, że bez wsparcia finansowego nie zdoła wydać dwóch tomów. I tak mijały lata. Chwała Bogu, że "Wydawnictwo Książkowe Twój Styl" zdecydowało się! Bez wsparcia finansowego, starannie i z pietyzmem wydało w piękny sposób, w sztywnej oprawie, z fotografiami oba tomy.


JS - Czy są jeszcze w pani posiadaniu jakieś teksty, które nie były publikowane, jak ten o Wołyniu?

A.Z-B. - Są właśnie reportaże o Wołyniu, jest druga część "De Profundis" pt. "Ziemia zanadto obiecana", jest reportaż "Kennedy na tle Międzyepoki", są listy pisarzy i różnych osobistości emigracji polskiej, dziennikarzy i pisarzy polskich, itd.

JS - Pani Aleksandro, zrobiło się z tego dla pani niemal całe życie z Wańkowiczem. Miłość do książek Wańkowicza zaszczepił w pani Ojciec, potem współpraca z mistrzem, czego efektem był doktorat, książki i opieka nad archiwum.
Przed naszą rozmową rozczytałam się w książce - dzienniku "Ulica Żółwiego Strumienia", na kartach, której opisuje pani swoje obecne życie w Ameryce i przeplata je obrazami z przeszłości. Właśnie te "obrazy z przeszłości" (od lat mieszkam za granicą i coraz bardziej wzrusza mnie wszystko, co z Polski rodem, od muzyki po haftowane serwety ze wsi Korbielowa) były mi najcenniejsze, a szczególnie te, które dotyczyły osoby Wańkowicza, osób z jego otoczenia i przyjaźni, jakie pani z nimi zawarła. Dziękuje, dużo się dowiedziałam. W książce pada zdanie, że lepiej jest poznać dobrze jednego autora, nie cała literaturę. Czy przeczuwała pani wtedy, że będzie nim właśnie On, Melchior Wańkowicz?

A.Z-B. - Chyba o tym mi mówił Michał Radgowski, znany felietonista. Dla humanisty, który studiuje literaturę, ważne, by znal dobrze twórczość jednego autora. Radgowski mi powiedział, że właściwie zna dobrze recepcje jednej książki ("Czarodziejskiej Góry" Tomasza Manna). To szczęście wybrać pisarza, którego życie i twórczość się dosyć dobrze zna... Bardzo doceniam tę możliwość, którą mi życie niejako podarowało, a raczej możliwość podążenia tą ścieżką. W obecnym świecie, gdzie jest niemal przerost informacji, ważne jest wybranie sobie własnej specjalizacji. I nie tylko dotyczy to literatury. Moja znajoma Amerykanka ma piękny ogród, hoduje w nim róże, wiele ich odmian, i potrafi mi o nich opowiadać wspaniale, niemal bez końca. Weronika Kobylińska, wnuczka Szymona, kocha konie, umie o nich ciekawie rozmawiać, a także je maluje. Jej obrazy z końmi są przepiękne, bo to jej pasja i ukochanie. Przy okazji chcę wspomnieć, że znam nieźle życie i twórczość aktorki Ingrid Bergman (cioci mojego męża), której kolekcje listów do babki, ojca i mojego męża Normana mamy w domu, także jej nieznane fotografie autobiografie i książki na jej temat.

JS - Młodego człowieka nie tylko wychowuje dom, tradycje w nim przestrzegane, ale często osoba z zewnątrz. Ona to może być wzorcem na życie, więcej - osobą wprowadzającą w życie. Pani to szczęście miała, że spotkała taką osobę. W trakcie pracy z Wańkowiczem naturalnym było, że poznała pani jego rodzinę, przyjaciół, ludzi z jego otoczenia... Z Łodzi przeniosła się pani na stale do Warszawy. Bywała pani w ośrodkach pracy twórczej w Oborach, Konstancinie, a to już są miejsca bardzo elitarne... Pani robiła w stolicy karierę! I wiem to wszystko z książki "Ulica Żółwiego Strumienia", gdzie we wstępie do niej napisała pani "jest to książka o wszystkim dobrym, za czym tęsknię".
Czy dziś, z odległości minionego czasu, może pani powiedzieć, jaką rolę odegrał w pani życiu pisarz?

A.Z-B. - Spotykamy w życiu "ważnych" ludzi, którzy mają wpływ na nas, nasze wybory. Niektórych mijamy nie wiedząc, co z tym zrobić, bo akurat "nie był to dobry czas". Spotkanie Wańkowicza dla mnie, wtedy młodej studentki polonistyki było w najodpowiedniejszym jakby czasie. Robiłam z niego magisterium i moja praca doktorska na Uniwersytecie Warszawskim była jemu poświęcona.
Jak napisałam w pierwszej swojej książce "Blisko Wańkowicza", istnieją gry dziecięce, które polegają na tym, że człowiek znajdujący się na określonym polu przesuwa się o kilkanaście miejsc do przodu. Coś takiego zaszło w moim życiu. Gdy poznałam pisarza, gdy zaczęłam pracować dla niego, moje życie potoczyło się szybciej, burzliwiej, moje obserwacje zaczęły dotyczyć spraw istotnych, poważanych, wymagających zdwojonej wrażliwości. Zdawałam sobie także sprawę z faktu, że sama jestem przedmiotem obróbki, tworzenia, modelowania przez inną, potężną osobowość.
Wańkowicz miał na mnie ogromny wpływ, w jakimś sensie mnie ukształtował. Miał dla mnie, wtedy bardzo młodej osoby, czas. A czasu mu wtedy bardzo brakowało, ścigał się z postępującą chorobą, kończył książkę. Rozmawiał wiele ze mną, wypytywał, opowiadał o swoim życiu. Po latach, szczególnie to doceniam, i po latach, mogę powiedzieć, że została mi przez niego jakby wpojona ciekawość świata, ludzi, poszanowanie pracy, oddanie się tej pracy... Duży wpływ wywarł także na Zofię Romanowiczową, pisarkę mieszkającą w Paryżu, autorkę miedzy innymi "Basi, Baśki i Barbary", która była jego sekretarką w czasie pisania książki o bitwie Monte Cassino.
Znałam Wańkowicza niecałe trzy lata, choć mnie nieraz przedstawiano jako "wieloletnią sekretarkę". Ale ważne były te lata bardzo!
W przywołanych przez panią tzw. domach pracy twórczej bywam jako członek Stowarzyszenia Autorów ZAIKS czy Stowarzyszenia Pisarzy Polskich SPP. Wszyscy członkowie ZAIKS mogą przyjeżdżać do "Halmy" w Zakopanem, do Konstancina, Krynicy czy Sopotu. Aby być członkiem Stowarzyszenia twórczego trzeba spełniać kryteria, wydać co najmniej dwie książki, i zostać oficjalnie zaakceptowanym. Nie bywam więc jako "sekretarka Wańkowicza", bo co to byłby za status? Mogłam zostać z tytułem sekretarki Wańkowicza i nie napisać żadnej książki... Teraz, w Stanach, mogłabym podróżować i zajmować się domem i ogrodem, a nie siedzieć wiele godzin przy komputerze, zarywać noce by pisać w języku, który jest moim, ale którym w amerykańskim domu się nie posługuję na co dzień, bo mąż nie zna polskiego.
Pisanie zrobiło się moją pasją, moim zawodem, moim sposobem na życie. Mówiąc o stowarzyszeniach, w Stanach Zjednoczonych jestem członkiem Fundacji Kościuszkowskiej, Polskiego Instytutu Naukowego, szanowanych wspaniałych organizacji, jak i także amerykańskiego PEN Clubu, znanego w świecie związku pisarzy amerykańskich. I w Stanach niebawem ukaże się moja książka "A Polish Partisan's Story", o której Pani wspomniała wyżej.


JS - Gdy czytałam wspomnienia z okresu współpracy z pisarzem przy książce "Karafka La Fontaine'a", wyczuwałam ogromne pani zaangażowanie, wiarę w to, co się robi... Bezwiednie powiedziałam - Każdy pisarz chciałby mieć taką muzę.

A.Z-B. - Może, dlatego w drugim tomie "Karafki La Fontaine'a" pisarz umieścił dedykacje dla mnie z "podziękowaniem za współpracę"? (Brzmi ona: "Mojej sekretarce, pani Aleksandrze Ziółkowskiej, bez której oddanego współpracownictwa byłaby to jeszcze gorsza książka"). Czy może być piękniejszy prezent?
I zapisał mi swoje archiwum, co było ogromnym zaufaniem. Udzielone mi zaufanie zobowiązuje i spłacam je całymi latami.


JS - By rozbudować myśl, pozwolę sobie na zacytowanie fragmentu listu
Szymona Kobylińskiego z dnia 17 maja 1995 ("Nie minęło nic, prócz lat" - wydawnictwo Nowy Świat 2003), w którym jest o to słowo więcej by zrozumieć... poznać... wyobrazić sobie... Nazwał tam panią "magnesem i katalizatorem ludzkiej dobroci".
(...) Intrygowałem człeka (
Krzysztof Kąkolewski autor książki pt. "Wańkowicz krzepi") do ukazania portretu mistrza Melchiora, jako Duszy Niespodzianej, zaskoczonej czemś, czego nie praktykował, czego emocjonalnie nie znał - przyłapanego na kapitulacji przed Dobrocią - To mu się nie zdarzyło przez całe długie lata, twardą skorupą opancerzone życie bezlitosnego obserwatora. Umiał wzruszać jak mało, który pisarz, ale sam nie wzruszał się nigdy, nie ulęgał tej, jakby to określić - tej słabości. Taki był zresztą wymóg jego precyzyjnie obmyślanego warsztatu, zimnego skalpela i chłodnego, lodowatego szkiełka badacza. I oto nagle, tuż przed odejściem, tuż przed definitywnym adieu - trafia go, trafia mu się niespodzianka... uczuć? Nie, to nie celne określenie. Raczej: - odczuć.
Nowego typu wrażliwości, nowej relacji w bezinteresownej sferze, dotychczas mu obcej, w sferze Dobroci właśnie. On nie wiedział, co z tym zrobić, jak to przeżywać, "czym to się je", gdy się samemu ulega napływowo serdeczności, jakże dalekiej wprzódzi, jak bardzo przezeń nie używanej! (...)

Jeśli tak właśnie przyjaciele Wańkowicza widzieli pani rolę, to naturalnym było, że mistrz zaufał i pod opiekę swe archiwa oddał. Na spotkaniu w Ottawie powiedziała pani, że myśli nad przekazaniem zbiorów i szuka dla nich godnego miejsca.

A.Z-B. -Zapewne będzie to Ossolioneum we Wrocławiu, gdzie Wańkowicz wcześniej zdeponował swoje maszynopisy-rękopisy. Gabinet z pamiątkami został przekazany do Muzeum Literatury w Warszawie na Rynku Starego Miasta, gdzie jest "sala Wańkowicza" jako ekspozycja stała.

JS - Od piętnastu lat stale mieszka pani za granicą? Stąd stara się być pani obecna na polskim rynku wydawniczym. Czy pisarz może żyć szczęśliwie w innym środowisku niż własne, znane, rozumiane? Jak tu przetrwać, bez kawiarnianego "stolika w Czytelniku"?

A.Z-B. - Bez stolika w Czytelniku żyje w Polsce wielu doskonałych pisarzy. Bywam w Polsce regularnie, każdego roku jestem miesiąc, a od kilku lat dwa miesiące każdego roku spędzamy z mężem. Zachowałam w Warszawie swoje mieszkanie, które na mnie czeka, co jest także ważne.
W Stanach zaczęłam cenić pewną ciszę i komfort pięknego ogrodu, o który bardzo dbam, wygodnego domu. Karmię kolibry, wieczorem racoony, mam dwa koty, które są bardzo z naszym domem zżyte i które zabieramy w dalekie podróże. Mój syn, Thomas Tomczyk, skończył wydział architektury na Uniwersytecie w Arkansas, magisterium zrobił z fotoreportażu na wydziale dziennikarstwa w Columbia w Missouri. Jeździ dużo po świecie, w prasie amerykańskiej drukuje swoje cartoony, rysunki satyryczne, reportaże, fotografie, od dwóch lat ma własne pismo na Karaibach.
Pewne oddalenie od spraw Polski pozwala mi na dystans, który często jest potrzebny. Przechodzimy różne fazy w życiu, ja cenię sobie ten okres ostatnich 15 lat - podróży, zmian miejsca zamieszkania, poznania nowego języka i kultury... Bardzo mi się świat otworzył... I dbam, choć nie jest to zawsze łatwe zadanie, by być blisko kultury polskiej, ludzi, przyjaciół. Jest to duże wyzwanie, ale warte zachodu. Mam kontakt z wieloma osobami, staram się śledzić, co się dzieje na rynku wydawniczym. W dobie Internetu i przy dużych chęciach można wiele zdziałać. Czasami myślę, że mając jakby dwie kultury można z nich czerpać i stać się bogatszym o nie.


JS - I robi to pani znakomicie! Książki "Ulica Żółwiego Strumienia" i "Podróże z moją kotką", choć dziejące się w realiach amerykańskich, są bardzo polskie... Inaczej - nie ma w nich granic, jest o świecie i o tym, że my w nim. I za te książki pani serdecznie dziękuje - są, jak by powiedziała moja, niestety już nieżyjąca przyjaciółka, Daria Trafankowska - cudne! A to największy komplement! Pani Aleksandro, nad czym pani aktualnie pracuje?

A.Z-B. - Mam kilka tematów na warsztacie... Jedna z książek, którą powoli piszę, to temat indiański, współczesna sytuacja w rezerwatach, na którego opracowanie dostałam tutaj stypendium. Mój stryj, rzeźbiarz Korczak Ziolkowski zaczął w Południowej Dakocie rzeźbić w skalach pomnik wodza Crazy Horse (po jego śmierci prace kontynuuje jego rodzina). Ja sobie taką górę też wytoczyłam. Jeżdżę do rezerwatu Pine Ridge, prenumeruje od pięciu lat dwa pisma indiańskie (między innymi "Indian Country Today"), mam kilku przyjaciół Indian. Im bardziej poznaję ten temat, tym mi trudniej, bo widzę, jak jest złożony. Ale jak mawiał Korczak Ziolkowski "Każdy z nas ma swoją górę do przebycia".

JS - Dziękuję za rozmowę i mam nadzieję, że "Do zobaczenia w Ottawie!" na promocji książki "A Polish Partisan's Story".

Jolanta Nadzieja Szaniawska



MELCHIOR WAŃKOWICZ,
herbu Lis odm. (10 stycznia 1892-10 września 1974) - publicysta i pisarz. Pochodził z rodziny ziemiańskiej. W 1916 poślubił Zofię z Małagowskich. W 1917 wstąpił do Polskiego Korpusu Wschodniego. Brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Założyciel i współwłaściciel wydawnictwa "Rój". W latach 1939-58 na emigracji, 1943-46 jako korespondent wojenny brał udział m.in. w walkach na Monte Cassino. W latach 1949-59 w USA, wrócił potem do kraju. W związku z Listem 34 aresztowany pod zarzutem współpracy z RWE, otrzymał wyrok z zawieszeniem. Jego córka Krystyna zginęła jako sanitariuszka w powstaniu warszawskim. Druga córka Marta po wojnie została w USA.

Niekwestionowany mistrz reportażu, jedna z największych indywidualności polskiej literatury XX wieku. Już w latach szkolnych siedział w więzieniu za działalność konspiracyjną. W czasie I wojny światowej skazany na rozstrzelanie. Przed II wojną światową oskarżany przez piłsudczyków o sympatie endeckie i odwrotnie. Podczas wojny był przez kilka miesięcy internowany na Cyprze przez polskie władze wojskowe. Za jego największe dzieło uznaje się trzytomową monografię Bitwa o Monte Cassino, w której złożył hołd żołnierzom generała Andersa. Wydawana wiele razy w PRL, książka zawsze była cenzurowana. Po powrocie do Polski bojkotowany przez środowisko emigracyjne, zaliczył jeszcze w 1964 pięć tygodni więzienia. Kochany za to przez czytelników. Ważniejsze dzieła to: Tworzywo, Opierzona rewolucja, Szczenięce lata, Na tropach Smętka, Ziele na kraterze, Bitwa o Monte Cassino, Hubalczycy, Westerplatte, Karafka la Fontaine'a.

SZYMON KOBYLIŃSKI
(1927 - 2002) Studiował grafikę na warszawskiej ASP oraz historię sztuki na UW. Grafik, rysownik, ilustrator książek, scenograf teatralny i telewizyjny, twórca filmów animowanych. Również eseista, dziennikarz, popularyzator sztuki, autor przeszło 20 książek, pogadanek radiowych i telewizyjnych. Jako karykaturzysta debiutował w 1945 r. Współpracował z wieloma pismami w kraju i za granicą (m.in. "Szpilki", "Przekrój", "Kulisy", "Kultura", "Tygodnik Solidarność", "Punch", "Graphis", "Nebelspalter", "Pardon"). W latach 1957-1990 jego rysunkowy felieton pojawiał się co tydzień na pierwszej stronie "Polityki" jako integralna część winiety tytułowej. Zdobywca wielu nagród (m.in. Bordighera, Montreal, Skopje), czterokrotny laureat Brązowej Szpilki oraz Złotej




201_0162.jpg (640×480)