piątek, 28 września 2012

Katarzyna Zarecka rozmawia z Aleksandrą Ziólkowską -Boehm




http://www.przystan-literacka.pl/index.php?show=123
 


Katarzyna Zarecka

Emocje mogą popychać do pisania, ale nie mogą zapanować - Aleksandra Ziółkowska-Boehm

kzarecka

2007-09-01
Zdjęcie: Andrzej Bernat

W dość niezwykły sposób udało mi się nawiązać kontakt z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm. I po raz kolejny potwierdziło się, że jedna niezwykłość prowadzi w prostej linii do drugiej. Ta ostatnia z kolei do następnej. Cała moja korespondencja do Pani Aleksandry jest niezwykła. Cała Pani Aleksandra w sobie samej jest niezwykła. Niezwykły jest też ten wywiad i każde zawarte tam słowo. W swej niezwykłości wszystko jest piękne i prawdziwe, czyli... zwykle. Zwykłość bowiem jest cieniem niezwykłości. A od cienia nigdy nie uciekniemy na długo.


Katarzyna Zarecka: - Bohaterka "Kai od Radosława" – Cezaria Iljin - zmarła. Gdy skończyłam czytać książkę, pomyślałam, że powinna żyć wiecznie. Dzięki Pani, dzięki tej opowieści będzie. Co Panią kierowało przy pisaniu – chęć powiadomienia ludzi o jej niezwykłym życiu, czy, w pewnym sensie, oddanie jej czci, podziękowanie, "przeniesienie do wieczności"?

Aleksandra Ziółkowska-Boehm: - Życie za oceanem uwypukla pewne sprawy, oddala inne. Może także dajeperspektywę, której czasami mi brakowało na miejscu. Cenię miejsca, bo sie oddalily, wartości i postawy pewnych ludzi. Cezaria Iljin-Szymańska, którą nazywałam jej powstańczym imieniem Kaja, była kobietą,która mimo dużej różnicy wieku, jaka nas dzielila, była dobrym kompanem do przyjaźni. Widziała i przeżyla wiele, osiągnęła wiele, pozostała otwarta na świat i ludzi, lojalna, serdeczna i wiele rozumiejąca. Do samego końca, czyli do skończenia 90 lat z kawałkiem. Życie Kai było tak bardzo złączone z naszą pogmatwaną polską historią, ona nie zatraciła siebie i pozostała kobietą niezależną, aktywną, twórczą, serdeczną, nawet skorą do żartów czy śmiechu. Bardzo cenię takie postawy. Na napisanie książki opartej na jej życiu zdecydowałam się późno, ale ustaliłyśmy obie, że już tak widocznie musiało być. To, że doczekała tej książki, jej promocji, cieszyła sie recenzjami, sama uznała za wielki dar od losu.

Polonijne Radio w Teksasie: - Opowieści innych o ich życiu zawsze mnie interesowały, chętnie je wysłuchuję i czasami chcę o nich także napisać. To Pani słowa. Daję sobie głowę obciąć, że tak było z Kają. Ile jest jeszcze żywotów, które chciałaby Pani opisać?

Ojej, byle mi życia i zdrowia starczyło! Każdy z nas ma historię do opowiedzenia i własną górę do przebycia! Słuchanie, obserwowanie, jak się układają losy ludzi, całych rodzin, nieraz wydaje mi się wręcz fascynujące. Od kilku miesięcy zbieram materiał do nowej książki. Wszystko zaczęło się na promocji książki o Kai, po której na końcu podszedł do mnie pan Janusz Krasicki z fotografiami pogrzebu wspólnego znajomego, Hubalczyka Józefa Alickiego. Trochę mi także opowiedził o sobie i swojej rodzinie. Znałam jego krewnego, adiutanta Hubala, Henryka "Dołęgę" Ossowskiego. Wypytywałam o losy jego i innych znajomych. Na drugim spotkaniu (tym razem w warszawskim KIKu), poszlismy na herbatę do niedalekiej "Harendy". Słuchałamopowieści, zadawałam pytania, i wreszcie powiedziałam trochę nieśmiało, że te historie powinny być zapisane. Tak się zaczęło. Teraz wraz z panem Januszem i jego żoną Danutą spotykamy się, jeździmy do Kraśnicy, do Kunic, na Diablą Górę, niebawem pojedziemy do Stefanowa. I tak zbieram materiał. Oby mi go starczyło na książkę, bo jeszcze cała niemal góra do przebycia przede mną.

Przez wielu jest Pani kojarzona, jako zaufana sekretarka Melchiora Wańkowicza, której pisarz zapisał w testamencie swoje archiwum. Jak Pani wspomina Wańkowicza? Jako tego, na którego książkach uczyła się Pani polskiej historii, jako przyjaciela, wybitnego autora…

Choć nieraz przedstawiano mnie jako "wieloletnią sekretarkę Wańkowicza", w sumie znałam tylko 2 lata i 3 miesiące, z tego rok byłam wciąż studentką. Poznałam pisarza jako studentka pisząca o nim pracę magisterską. Wańkowicz na pewno wywarł ogromny wpływ na moje życie i moje zainteresowanie, przyznaję to z dumą i także z pewną pokorą. Zapewne nauczyłam się od niego dyscypliny i wartości pracy. Sama jednak wyrobiłam, czy też rozwinęłam w sobie np. ciekawość drugiego człowieka i pasję czy wręcz antuzjazm, który mi nieraz towarzyszy w pisaniu. Wańkowicz udzielil mi ogromnego kredytu zaufania zapisując swoje archiwum, i to zobowiązuje. Napisałam na temat jego twórczości doktorat, opublikowałam książki: "Blisko Wańkowicza", "Na tropach Wańkowicza", "Proces 1964 roku", opracowałam jego korespondencję z żoną, córką Krystyną, która zginęła w Powstaniu, Jerzym Giedroyciem. Redagowałam też serię jego Dzieł Zebranych. Zaciagnęlam wobec pisarza swoisty dług i staram sie go spłacać. Także wobec losu.

W "Ulicy Żółwiego Strumienia" czytam: Ameryka była wtedy czymś bardzo nierzeczywistym, oddalonym i nie dotyczyło nikogo z nas. Teraz jest rzeczywistym, bliskim i dotyczy bezpośrednio Pani. Wtedy poznawała Pani Amerykę z książek, teraz swoim amerykańskim przyjaciołom przybliża Polskę. Jest Pani takim naszym attaché. Czy ludziom z USA Polska jest tak samo nieznana, jak na przykład nam Wybrzeże Kości Słoniowej?

I tak, i nie. Zależy to od osoby, z którą rozmawiam, jej wykształcenia, zainteresowań. Chyba podobnie jest w Polsce, gdy spytamy kogoś o Stany Zjednoczone? Każdy ma "swoją Amerykę", czy w marzeniach czy w rzeczywistości. Nakłada się na to suma naszych wrażeń, lektur, filmów, opowieści czy doświadczeń. Czasami marzeń. Może nie trzeba wyjeżdzać, tylko stworzyć "swoja Amerykę – marzenie" w Polsce? Wracam do tematu – że rolą pisarza jest "opowiadać historie", mieć "story to tell", jak mawiał Singer, aby mobilizowaly ludzi do zastanowienia sie, w ogóle do myślenia. Taka jest najogólniej mowiąc rola książki.

Jest Pani wielbicielką kotów – kiedyś napisała książkę o Suzy, teraz na 9-miesieczne stypendium Fulbrighta przywiozła ze Stanów do Polski dwa koty. Jerzy Pilch jest znany z felietonów, w których wychwala wyższość kotów nad psami. Czy dla Pani psy to też zwierzęta nieco mniej… hm… jakby to wyjaśnić… wyjątkowe?

Kocham i psy i koty, w ogóle jestem wrażliwa na świat zwierząt i uważam, że za mało dla ich losu robię. Zwykle miałam koło siebie psy, bardzo ubogaciły moje życie. 9 lat temu w Houston w Teksasie pojawiła się w moim i mojego męża życiu czekoladowo-złota kotka, którą nazwaliśmy Suzy, dwa lata potem w stanie Delaware doszedł do nas żółty kocurek Claude. Suzy nas zaadoptowała i zdobyła nasze serca. Kiedy nie miałam już komu opowiadać historyjek o podróżniczce Suzy, także o innych kotach, napisałam książkę "Podróże z moją kotką". Mogę wciąz dopisywać nowe rozdziały, bo oba koty jeżdżą z nami w wiele miejsc. Suzy była z nami wiele tygodni w indiańskich rezerwatach, wiele razy w Polsce. Oba koty są teraz rok w Warszawie towarzysząc mi wstypendium Fulbrighta. Doskonale się tu miewają.

Zdradziła mi Pani jakiś czas temu, że "żyje teraz inną książką". Taką, którą chce pokazać "swoją Amerykę". Pracowała Pani nad nią dziesięć lat, odkładała, wracała… Mimo wszystko udało się i już jesienią będziemy wszyscy mogli ją poznać. Proszę powiedzieć coś więcej o tej nowej publikacji.

Książka jest o Indianach i nazywa się "Otwarta rana Ameryki", Wydawnictwo Debit ma ją wydać na październikowe Targi Książki w Krakowie. Są to opowieści reportażowe o obecnej sytuacji Indian, są także moje z nimi rozmowy. Spędziłam niemal 3 miesiące w rezerwacie Pine Ridge w Południowej Dakocie, mamy przyjaciół Indian, prenumeruję dwa pisma ukazujące sie w rezerwacie. Materiał, który znalazłam, wysłuchałam, zdumiał mnie. Mimo wszystkich lektur i studiów, ten temat jest tak skomplikowany, że zajęło mi 10 lat, by książkę skończyć. Wiele razy odkładałam swoje opowieści na bok także ze względów emocjonalnych, bo piszę o wielu tragediach, niezrozumieniu, krzywdzie. Wielkie mocarstwo, jakim jest Ameryka, zmaga się z tym tematem. O tym wszystkim nie wie wielu Amerykanów, podobnie jak wielu Polaków.

Z fragmentów, który drukowała "Rzeczpospolita", można dowiedzieć się, że w kulturze Siuksów szczodrość jest cnotą, a obelgą jest pomówienie kogoś o chciwość i skąpstwo. Brzmi pięknie, ale za moment czytam o skrajnej biedzie, bezrobociu, alkoholizmie, braku perspektyw. Co zatem przeważa w rezerwatach – te piękne ideały, czy jednak szarość życia?

W naszej kulturze też jest wiele tradycji i cnót, a czy to znaczy, że im Polacy hołdują? Skrajne ubóstwo tworzy nowego człowieka, a wśród Indian wielu żyje w skrajnym ubóstwie.

Indianie – skąd takie zainteresowanie? Rozumiem, że nie każdy miał w rodzinie Korczaka Ziółkowskiego, który w Południowej Dakocie rzeźbił w skale pomnik legendarnego wodza Crazy Horse’a, ale wątpię, aby, że tak to określę – "zainteresowania rodzinne", miały tutaj główne znaczenie.

Najpierw była to myśl, nieśmiała i odsunięta na bok, żeby coś napisać.... skoro Korczak Ziółkowski postanowił "górę wyrzeźbić", to ja, osoba pisząca, coś napiszę... Potem zaczęłam naprawdę się interesować tematem, regularnie jeździć do rezerwatów. Przyznaję, że pierwszą myślą była duma , że przynależę do rodziny Korczka Ziółkowskiego, i że to zobowiązuje. Potem temat mnie opanował, były okresy, że żyłam niemal w bólu czytając, wysłuchując opowieści. Jak wspomniałam wcześniej, odsuwalam je potem na bok, bo nie umiałam o tym napisać. Emocje mogą popychać do pisania, ale nie mogą zapanować. To bardzo ważne. Bliski mi jest styl wyciszony, boję się patosu. W wielu przypadkach unikam komentarzy, opisuję, pokazuję, ale wnioski zostawiam czytelnikowi. Najtrudniej było mi pisać o biedzie. Kurczyłam się w sobie, z trudem dobierałam słowa.

Czy któraś z literackich nagród i wyróżnień, które Pani dostała, ma dla Pani znaczenie szczególne?

Nie mam ich wiele, więc tym bardziej cenię każdą – najpierw dostałam nagrodę już nieistniejącego białostockiego miesięcznika reporterów "Kontrasty", potem Złoty Ekslibris Książnicy Pomorskiej. W USA w 2006 roku otrzymałam doroczne wyróżnienie mojego stanu Delaware w dziedzinie literatury ("creative non fiction"), kilka stypendiów, wśród nich moje obecne stypendium Fulbrighta, dzięki któremu jestem cały rok w Polsce, ogromnie cenię.

I już na koniec, a jednocześnie tak jakby na początek, ponieważ wracam do Kai – czym jest dla Pani "szeroki świat"?

"Szeroki świat" jest w nas samych. Zabieramy go ze sobą w najdalsze zakątki, ale także w miejsca obok, niedalekie. Ładnie, gdy umiemy pokazać siebie w "szerokim świecie", gdy jesteśmy na dalekich antypodach,umiemy opowiedzieć o własnym kraju, powiedzieć coś, co wywoła zainteresowanie i uśmiech mieszkańca Peru czy Meksyku. I gdy z szacunkiem i zainteresowaniem wysłuchujemy opowieści innych o ich życiu i kraju. "Szeroki świat" to postawa otwartości, bez uprzedzeń, ocen, serdeczność i zaciekawienie innymi. To są podróże, które mogą kształcić, to wiedza, która otwiera horyzonty. To myślenie na codzień perspektywami "szerokiego świata".


środa, 26 września 2012

Hanna Loch - Podróże Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm





http://podroze.gazeta.pl/podroze/1,114158,4428654.html



GAZETA WYBORCZA 27.08.2007



 


Hanna Loch


Aleksandra Ziółkowska-Boehm, pisarka i dziennikarka*







Serce zostało w Wilmington w stanie Delaware, gdzie od ponad 17 lat mieszkam z moim amerykańskim mężem Normanem

Mamy tam dom z ogrodem, do którego zawsze z przyjemnością wracam. Co roku jednak spędzam w Polsce dwa miesiące; teraz, dzięki stypendium Fulbrighta, jestem na dłużej. Niczym ambasador bronię Polski w Ameryce i Ameryki w Polsce. Szczególnego uczucia nabrałam też do kilku miast, w których żyłam, np. do Toronto w Kanadzie (spędziłam tam blisko trzy lata) czy do Houston w Teksasie (niemal dziewięć lat). Mam tam zaprzyjaźnionych ludzi i oswojone miejsca.

Ciekawe jest to, że...

Ameryka ma wiele oblicz: inna jest na południu, inna na zachodzie, na pewno inna w Nowym Jorku. Od skrajnego konserwatyzmu po liberalizm. Ta różnorodność łącznie z klimatami daje wielkie urozmaicenie, a także poczucie, że wystarczy tu zmienić miejsce zamieszkania, by zmienił się cały świat wokół nas.

Dojechałam tam

oczywiście samolotem. Ale po Stanach sporo podróżuję także samochodem. Wraz z mężem i naszą kotką Suzy odbyliśmy np. ponaddwumiesięczną wyprawę, przemierzając Delaware, Pensylwanię, Ohio, Indianę, Illinois, Wisconsin, Minnesotę, Dakotę Północną i Południową, Wyoming, Kolorado, Kansas, Oklahomę, Missouri. Z dawnych lat mile wspominam też podróż statkiem handlowym z moim synkiem Tomkiem do Wenecji i Maroka.



Niezapomniany dzień miał miejsce

gdy po raz pierwsze odwiedziłam ośrodek Crazy Horse w Południowej Dakocie poświęcony Indianom. W 1948 r. rzeźbiarz polskiego pochodzenia Korczak Ziółkowski zaczął wznosić ogromny pomnik Crazy Horse'a, wodza Siuksów Oglala w bitwie nad Little Big Horn. Od jego śmierci w 1982 r. dzieło to kontynuuje rodzina, do której z dumą należę. Duże wrażenie zrobiła też na mnie Niagara, park Yellowstone, Wielki Kanion i ogrody botaniczne Longwood Gardens w Pensylwanii - dobrze pamiętam dni, gdy widziałam te miejsca, niezapomniane przeżycie.

Najlepsze wakacje

spędziłam w meksykańskich miejscowościach nad Pacyfikiem: Mazatlan, Puerto Vallarta, Acapulco, Cancun na Jukatanie. Wody oceanu mają szmaragdowy kolor, a zachodzące słońce jest intensywnie czerwone. Lubię meksykańską kulturę, muzykę mariachi, pełne słońce. Niezwykle podobało mi się w ubiegłym roku na karaibskiej wyspie Roatan koło Hondurasu - nigdy wcześniej nie zbierałam tak ogromnych zielono-różowych muszli. Jeszcze jako studentka ciekawe wakacje spędzałam na wsi w Lipcach Reymontowskich.

W Polsce lubię

otwartą przestrzeń i pola. Lubię pejzaż wsi, ale także warszawską Starówkę. Kocham Tatry, a z miast - Toruń i Kraków. Niezwykła jest ulica Piotrkowska w Łodzi.

Mój ulubiony hotel

to Stouffer Presidente w Houston oraz sieć uroczych moteli La Quinta Inn. Podróżując po Ameryce, chętnie się w nich zatrzymuję. Ich wystrój ma w sobie ciepło meksykańskiego słońca.

Niebo w gębie poczułam

jedząc w Nowym Orleanie zupę gumbo z kawałków ryb, kurczaka, krewetek, ryżu i ostrych kreolskich przypraw. W Polsce zawsze zajadam się najlepszymi w świecie jogurtami i malinami. Lubię także rosół, żurek, zupę grzybową, pomidorową i naleśniki z serem.

Na wyprawę zawsze zabieram

Amol (działa na wszystko, zapobiega również niestrawności - po każdej kolacji w dalekich miejscach piję szklankę wody z Amolem), szorty na spacery oraz długie spódnice i wydekoltowane bluzki, które wkładam na wieczór. No i oczywiście książkę, notatnik i długopis - bez nich byłabym nieszczęśliwa.

Nigdy więcej nie powrócę do...

Stambułu i Singapuru. Podróż do Singapuru była długa - miejsce ładne, ale niesprzyjające, wielki kontrast z luzem Ameryki. Oszukano nas w sklepie ze sprzętem fotograficznym, czuliśmy się naciągani. Stambuł odwiedziłam jako bardzo młoda osoba, czułam się źle, niepewnie, atmosfera nie była przyjazna. Nie oswoiłam sobie tego miasta w żaden sposób i chyba nie dam mu drugiej szansy.

Wkrótce będę w drodze do...

Nieborowa. Będę tam redagować książkę o Indianach, którą właśnie skończyłam ("Otwartą ranę Ameryki" wydrukuje jesienią Wydawnictwo Debit). Myślę o tym eleganckim miejscu z radością, będziemy z mężem zabierać nasze dwa koty na spacery do nieborowskiego parku.

Wymarzony cel podróży

Seszele, Galapagos, Belize, Emiraty, Syria. Pociąga mnie egzotyka tych miejsc i opowieści znajomych. Syn poleca mi Indie, po których wędrował trzy razy po trzy miesiące. Namawia zwłaszcza na wyprawę do Radżasthanu - w Udajpurze i Bikanerze można pomieszkać w pałacach jak z bajki, a nad świętym jeziorem Pushkar zobaczyć listopadowy targ wielbłądów.

*Aleksandra Ziółkowska-Boehm w latach 1972-74 była asystentką i sekretarką Melchiora Wańkowicza; autorka książek m.in. "Blisko Wańkowicza", "Ulica Żółwiego Strumienia", "Kaja od Radosława", "Podróże z moją kotką"









Julita Karkowska rozmawia Nie tylko o Wańkowiczu





 

 

 

NOWY DZIENNIK, PRZEGLĄD POLSKI, NOWY YORK, 16 LIPCA 2010

 

       NIE TYLKO O WAŃKOWICZU

 

Z Aleksandrą Ziółkowską-Boehm
rozmawia Julita Karkowska

Można sądzić, że zamierzała pani zająć się pracą naukową. I pracę magisterską, i rozprawę doktorską pisała pani o Wańkowiczu. A po doktoracie prosta droga właśnie raczej do pracy naukowej czy naukowo-dydaktycznej. Tymczasem pani z tej drogi zdecydowanie zboczyła w stronę literatury.

Mówimy o okresie, kiedy miałam 29 lat i obroniłam na Uniwersytecie Warszawskim doktorat. W czasie studiów drukowałam różne teksty w łódzkiej prasie, pisywałam też w prasie literackiej. Po obronie doktoratu życie nasunęło mi różne możliwości i wybory i poszłam drogą literacką, nie naukową, zaś uzyskany tytuł naukowy pomógł mi po latach np. w uzyskaniu tutaj, w USA, stypendium Fulbrighta czy wcześniej w Polsce Fundacji Kościuszkowskiej.

Warsztat naukowy nabyty przy pisaniu doktoratu ułatwia mi pisanie niektórych moich książek. Np. w poświęconej Indianom Otwartej ranie Ameryki podpieram się rozmaitymi źródłami, podobnie robię w tryptyku historycznym Z miejsca na miejsce, w cieniu legendy Hubala, Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża i Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon. Są to opowieści historyczne o losach pojedynczych ludzi, którymi historia miotała w różne strony. Stosunkowo lekkie w czytaniu książki (bardzo się staram, by były takie właśnie) mają jednak odnośniki, przypisy, zaplecze historyczne, bibliografię.

Nie wykorzystuję warsztatu naukowego we wszystkich książkach, bo np. w Podróżach z moją kotką czy w Ulicy Żółwiego Strumienia już nie. Prowadzę w nich luźną, ale świadomą i podporządkowaną rygorom własną narrację.

Melchior Wańkowicz miał bardzo silną osobowość jako człowiek i jako twórca. Czy nie bała się pani, że zdominuje pani sposób widzenia świata i zaciąży nad pani własną twórczością?

Niczego się nie bałam. Poznałam Wańkowicza jako studentka 4. roku polonistyki, w ogóle znałam pisarza jedynie dwa lata i 4 miesiące, w tym był okres studiów i półtora roku pracy jako jego asystentka i sekretarka. Kiedy zmarł, miałam ledwie 25 lat i już rozpoczęty doktorat. Niebawem po śmierci pisarza krakowskie Wydawnictwo Literackie zwróciło się do mnie z pytaniem, czy nie napisałabym książki wspomnieniowej o Wańkowiczu. Napisałam ją w 6 miesięcy, została wydana szybko i ładnie. Miała wiele recenzji, była komentowana i bardzo popularna, ukazały się 3 wydania, w sumie ponad 100 tysięcy nakładu.

Wątek wańkowiczowski oczywiście często się przewija w moim pisaniu. Mówię "oczywiście", bo był to mój obowiązek i dług do spłacenia, skoro pisarz mnie - młodziutkiej wtedy asystentce - zapisał swoje archiwum. Napisałam trzy książki poświęcone jego życiu i twórczości, wydaję tomy z jego korespondencją, prowadzę serię dzieł zebranych w wydawnictwie Prószyński i S-ka. Piszę do każdego tomu posłowia, prezentuję nieznane materiały z archiwum.

Okazało się także, że musiałam Wańkowicza raz po raz bronić, co trwa do dzisiaj, ponieważ pojawiają się różni ludzie, którzy chcąc pogrążyć znanych twórców wymyślają jakieś dziwne teorie.

Znam doskonale twórczość Wańkowicza i koleje jego losu, nie ma w jego życiu niczego ciemnego, nie wplątał się w żadne układy polityczne. Był człowiekiem uczciwym, ale też człowiekiem sensownych kompromisów, która to cecha uważana jest np. w USA jako dodatnia.

Pisarz po powrocie do Polski w 1958 r. zgodził się na skróty w Bitwie o Monte Cassino. Dzięki tej książce ugruntowana została powojenna legenda bitwy. Jego książki sławiące bohaterstwo żołnierza polskiego przynosiły pokrzepienie, a on sam dawał przykład niezależnej postawy. Po procesie politycznym w 1964 r. dla wszystkich ludzi uosabiał odwagę cywilną i niezależność sądów.

Wańkowicz mówił, że nie jest beletrystą, cytuje pani w książce jego wypowiedź: "Dopiero gdy dostanę fakt, on obrasta, rozkwita w syntezy, porównania, analogie. Fakt jest dla mnie katalizatorem dla wyobraźni". Jak ten proces twórczy przebiegał?

Uczestniczyłam tylko w powstawaniu Karafki La Fontaine'a, ostatniego dzieła pisarza, które rozrosło się do dwóch tomów (Wańkowicz zadedykował mi drugi tom). To książka niejako warsztatowa, w której pisarz dzieli się swoimi spostrzeżeniami, doświadczeniem wielu lat, zastanawia, czym jest talent, czym jest proces twórczy.

Czyli nie byłam świadkiem powstawania jego słynnych reportaży, jak np. była Zofia Górska (później Romanowiczowa), która pracowała jako jego sekretarka przy pisaniu Bitwy o Monte Cassino. Wańkowicz jej bardzo pomógł i zaważył na jej losie, o czym pięknie napisała w powieści Sono felice (Londyn, 1977 r.). Wyrosła z niej beletrystka, nie reporterka.

Myślę, że Wańkowicz lubił wyzwalać w wybranych osobach twórcze umiejętności, kreatywne spojrzenie. Tak zachęcił do pisania m.in. swoją młodziutką córkę Martę-Tili i był zawiedziony, kiedy później poddała się silnej osobowości męża i zaprzestała pisania.

Autor Ziela na kraterze dawał sobą przykład umiejętności patrzenia na ludzi, ciekawości innego człowieka. Był tytanem pracy, ale też nie żył jak pustelnik, smakował i cieszył się życiem. Umiał zorganizować sobie dzień, ustawić pracę. To są cechy i umiejętności bardzo istotne. Gdy się je posiądzie w młodym wieku, są bardzo przydatne. Twórczość, wybór tematów - to już nam życie podsuwa. Umiejętność pracy, skupienia, talent do wyszukiwania tematów, podejście do nich są ogromnie cenne, i to trzeba umieć z siebie wydobyć.

Tak jak Bolesław Leśmian kreował nowe słowa w poezji, tak Melchior Wańkowicz w prozie; mówię prozie, bo jego pisarstwo daleko wychodziło poza klasycznie definiowany reportaż. Skąd się brała ta słowotwórcza wena? Z braku pewnych określeń w polszczyźnie czy z potrzeby tworzenia własnego, charakterystycznego języka?

Klasycznie definiowany reportaż ma określone reguły i jeżeli ktoś je przekracza, a uchodzi za pisarza non fiction, może być krytykowany. Wyjściem jest stworzenie własnej teorii.

Wańkowicz napisał swoją teorię reportażu, czym ten gatunek jest dla niego. Napisał o metodzie mozaiki, o łączeniu faktów czy zdarzeń, które się przytrafiały różnym ludziom i wpisanie ich w jeden życiorys. Uzyskiwał tym sposobem prawdę syntetyczną. Napisał tę teorię dopiero po wydrukowaniu swoich wielkich reportaży, jest to jego teoria i jego sposób radzenia sobie z tematem i materiałem.

Polszczyzna pochodzącego z Kresów Wańkowicza była bogata i kipiąca smakowitościami. Można już w Szczenięcych latach, wczesnej książce o Kresach, zachwycić się jego językiem. Tu właśnie zwyczaje i obyczaje opisane są językiem pełnym słowotwórczych ubarwień, z humorem i lekkością.

Z dokumentów, z którymi zapoznała się pani w Instytucie Pamięci Narodowej, wynika, że Wańkowicz miał wielu jeśli nie wręcz wrogów, to ludzi sobie niechętnych. Czy dlatego, że - jak napisał w 1976 r. Andrzej Pawluczuk - "Niezgoda na przejawy indywidualnej i społecznej bezmyślności była charakterystyczną cechą jego osobowości i pisarstwa. Wańkowicz, mimo wielu kłopotów i pokus - pozostał jej zawsze wierny, nie uległ żadnej presji"?

Koledzy po piórze często zazdrościli mu ciekawych książek i wiernych czytelników. Niezwykle częstą ludzką cechą jest "kundlizm" - tak pisarz nazwał zawiść i zazdrość. Na okładce pierwszego wydania książeczki pod takim właśnie tytułem dał motto: "Szewc zazdrości kanonikowi, że prałatem został". Zdolność cieszenia się nawet z niewielkich sukcesów przyjaciół czy znajomych jest trudniejsza niż współczucie. Łatwiej współczuć (on taki biedny, chory, a ja tak się dobrze miewam), niż radować się dobrą passą innych.

Wańkowicz chadzał własnymi drogami, nie lubił i nie chciał należeć do żadnej grupy czy politycznych środowisk. Widział często różne strony tego samego zjawiska, nie chciał wpaść po uszy w coś, co się nie zgadzało z jego pisarskim powątpiewaniem, ciekawością drugiej strony, dociekliwością i badaniem szczegółów.

To mu nie pomogło. Nie dostał żadnej nagrody - ani przed wojną, ani na emigracji, ani po wojnie, bo nigdy nie był uważany "za swojego" i nikt go nie wytypował do nagrody. Ciekawy przypadek.

W wydanej w tym roku książce "Na tropach Wańkowicza po latach" rozdział "Marta Erdman. Ostatnia z Domeczku...", w którym pisze pani o ostatnim okresie życia Tirliporka, kończy zdanie o Janie Erdmanie, jej mężu: "Miał jeszcze przed sobą, jak się okazało, bardzo dramatyczne lata". Dlaczego zostawiła pani takie niedopowiedzenie?

Bo to już historia rodziny Erdmanów. Napisałam o niej trochę w Ulicy Żółwiego Strumienia.

"Dwór w Kraśnicy i Hubalowy Demon" to klasyczna saga polskiej rodziny szlacheckiej, która w swym majątku w latach 30. ub. wieku założyła stadninę. To też opowieść o bohaterskim majorze Hubalu i kilku oddziałach partyzanckich, którym pomagali mieszkańcy dworu, także o niezwykłych losach koni z tej stadniny. Hubal, Hubalczycy byli bohaterami książki Wańkowicza. A pani - przed "Dworem w Kraśnicy..." napisała powieść historyczną "Kaja od Radosława, czyli historia Hubalowego krzyża", nagrodzoną przez londyński Związek Pisarzy na Obczyźnie.

Nie piszę o majorze Hubalu, zostawiam ten temat historykom i dokumentalistom. Piszę o tym, co działo się wokół Hubala, i też to jest niewielki, poboczny wątek w tych trzech książkach. Koń Hubala o imieniu Demon pochodził ze słynnej stadniny koni arabskich (ale Demon był koniem pełnej krwi angielskiej). Krzyż Virtuti Militari Hubala, zostawiony na przechowanie przez kurierkę mojej bohaterce, Kai od Radosława, stał się jej amuletem, nosiła go na szyi w czasie Powstania Warszawskiego. Po jego upadku dotarła do rodziny do Białegostoku, tam została aresztowana przez NKWD i wywieziona do Ostaszkowa. Polacy pomogli jej ukryć krzyż: wydrążyli w obcasie buta otwór i tak przetrwał. Wróciła do Polski jesienią 1946 r., została znaną architektką. Ten krzyż towarzyszył jej 54 lata.

Piszę o całym życiu Kai - począwszy od najszczęśliwszego dla niej okresu - o dzieciństwie w górach Ałtaj. Jej rodzina była wśród Polaków zasiedlających Syberię dobrowolnie, i to jest także ciekawy wątek książki.

Napisałam o Romanie Rodziewiczu, który we Włoszech zaraz po wojnie opowiedział Wańkowiczowi dzieje oddziału majora Dobrzańskiego, i tak powstała słynna książeczka Hubalczycy (do której dokumentaliści mają wiele uwag krytycznych). Ja zaś napisałam o całym życiu Rodziewicza - przez okres Hubala przemknęłam się cytując niewielki pamiętnik. Natomiast piszę o jego dzieciństwie w Mandżurii, o aresztowaniu, o okresie w Auschwitz i Buchenwaldzie, a po wojnie o emigracji. Jego całe życie wydało mi się godne pokazania - jako życie człowieka, którym historia rzucała z miejsca na miejsce. Mam z Romanem kontakt do dziś, mieszka w Anglii.

Bliskie są mi opowieści o życiu, sagi rodzinne. Lubię opowiedzieć o życiu ludzi, którzy umieli je przeżyć godnie, mimo trudności, mimo klęsk, wojen, wielu nieszczęść. Takich właśnie ludzi wybieram, są moimi i moich książek bohaterami. Wchodzą do szczególnego panteonu. Czytelnicy też ich kochają, co obserwuję z radością.

Jak pani sobie radzi na niełatwym dziś rynku wydawniczym?

Polscy wydawcy publikują moje książki bez sponsorów. Zakładają, że się rozejdą, że przez lata pisania pozyskałam wiernych czytelników. Doceniam, że moje książki są recenzowane i omawiane nie tylko w pismach literackich, ale specjalistycznych, zainteresowały się nimi np. Koń Polski, Polskie Araby, Wiadomości Ziemiańskie.

Z kolei w USA doceniam, że książka Open Wounds: A Native American Heritage jest recenzowana przez pisma indiańskie i rekomendowana przez samych Indian. Cieszę się, gdy kociarze pytają mnie na kiermaszach, kiedy napiszę kolejny tom o mojej kotce Suzy, a amerykański wydawca poleca tę książkę innym. Ale jest to efekt żmudnej pracy już przez 35 lat, której jestem oddana, która z latami stała się moją wielką pasją. Oby mi tylko życia starczyło na tematy, którymi chciałabym się jeszcze zająć.

Dziękuję za rozmowę.

 

Anna Bernat : Magiczny dom Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm




PLUS 50  Środa, 04 Luty 2009


Każdej kobiecie życzę, aby choć raz w życiu mogła urządzić własny dom, i to tak od podstaw: od koloru ścian po najdrobniejszy szczegół...


Anna Bernat:

Magiczny dom Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm







 



  

Pisarka Aleksandra Ziółkowska-Boehm od blisko dwudziestu lat mieszka na stałe w Stanach Zjednoczonych. Jednak regularnie dwa razy do roku przyjeżdża do Polski, aby odwiedzić matkę i braci w Łodzi oraz na spotkania autorskie z okazji kolejnych wydanych w kraju książek. (W tej chwili w księgarniach znajdują się jej trzy pozycje: „Podróże z moją kotką”, „Ulica Żółwiego Strumienia” i „King i Królik. Korespondencja Zofii i Melchiora Wańkowiczów”). Ma więc dwa domy: mieszkanie przy ul. Kmicica w Warszawie, i dom w Wilmington w stanie Delaware przy Ridgewood Circle. Oba adresy brzmią literacko, co bardzo odpowiada pisarce. Oba domy, i ten warszawski, i amerykański, są dla niej bardzo ważne. Będąc w Warszawie, pokazuje z dumą przeszkloną osłoniętą delikatnymi seledynowymi żaluzjami, wyłożoną zielonkawymi kaflami altankę, jaka powstała na obudowanym balkonie służewieckiego bloku. Tam przy kawie oglądamy zdjęcia z amerykańskiego ogrodu Pani Oleńki, w którym posadziła przywiezione z Polski malwy, ostróżki i tulipany.

- Tak naprawdę liczy się zieleń w domu i wokół niego, oraz światło. Nie bójmy się wpuścić słońca do naszego domu mówi Oleńka.- I dlatego tak się cieszę z mojej warszawskiej „altanki”, jak i z pokoju w Delaware, który z mężem nazywamy „słonecznym” (sun room), ponieważ ma aż dziesięć okien! Rozsłoneczniony, otoczony zielenią dom to zdrowy dom - uważa pani Ola. - Każdej kobiecie życzę, aby choć raz w życiu mogła urządzić własny dom, i to tak od podstaw: od koloru ścian po najdrobniejszy szczegół, ulubiony drobiazg na komódce, czy jakąś szczególnie użyteczną szafkę w kuchni.


- Najpierw trzeba zacząć od budowy domu…


¬Otóż, nie w Stanach. Amerykanie zwykle nie budują swoich domów, tylko je kupują gotowe lub wynajmują. Owszem, na dalekich obrzeżach dużych miast powstają osiedla nowych domów, ale są one z reguły bardzo oddalone od centrum, a poza tym nie mają tego, co Amerykanie uważają za warunek konieczny, aby się gdzieś osiedlić i zainwestować w to miejsce pieniądze, a mianowicie nie mają well established neighborhood. Dobre sąsiedztwo każdego cieszy, ale Amerykanie rzeczywiście przywiązują do tego szczególną wagę.

Dobre, bezpieczne sąsiedztwo jest możliwe na przedmieściach, w niektórych częściach dzielnic wielkich miast, które od wielu lat zamieszkuje ta sama mała społeczność o dobrej renomie. Ludzie dbają tu o wygląd swoich domów, pielęgnują ogrody. Wszyscy solidarnie podporządkowują się rozmaitym prawom i wymaganiom porządkującym życie w tej małej społeczności. Kupując dom, dostaje się dołączony do kontraktu spis panujących zasad. Na Ridgewood Circle nie wolno np. wycinać bez pozwolenia drzew, nie można rozbudowywać domu, nie tylko bez zgody miasta, architekta, ale i sąsiadów. Nie można ogrodzić domu z przodu, co jest praktykowane w wielu dobrych dzielnicach, mamy za to ogrodzenie z tyłu. Nie można prowadzić biznesu w domu, aby spokoju nie zakłócali przyjeżdżający klienci. Trzeba mieć umiar w zachowaniu i dbać o zewnętrzny wygląd domu czy ogrodu. Podcinać krzewy, ścinać regularnie trawę, zbierać jesienią liście. Zima odśnieżamy tylko własny dojazd od garażu, bo uliczka jest odśnieżana, a chodników w naszym sąsiedztwie nie ma. Dbają o ogrody z przodu, jak i z tyłu domu, wszyscy sąsiedzi. Ale tak jest chyba teraz i w Polsce.



Znacie zatem państwo swoich sąsiadów, kim oni są?


Naszymi sąsiadami na Ridgewood Circle są ludzie wykształceni, nieźle zarabiający i ustabilizowani. Obok nas mieszka lekarz, architekt z prawniczką, jeden z dyrektorów DuPonta i Boeinga. W sąsiedztwie mieszka prokurator. Są to miłe wygodne domy, ale bez przesady, nie są to żadne rezydencje czy posiadłości typu mansion.

- A co się dzieje, gdy mimo wszystko pojawi się w sąsiedztwie ktoś niechciany, kto nie dba o dom, puszcza głośno muzykę, a jego ogród porastają chaszcze.


Tracimy wszyscy; ceny domów spadają. Niekiedy doprowadza to do sytuacji, że lepiej dom sprzedać i wyprowadzić się.

- Ale na razie się tym nie martwmy, bo oto wprowadziła się pani do swojego pięknego domu. Proszę nas po nim oprowadzić.


Jest to stary, bo ponad 40-letni murowany dom na wzgórzu z duszą i charakterem. Całkowicie go wyremontowaliśmy, wstawiając nowe okna i do wszystkich pokojów drewniane ładne drzwi, kładąc nowe glazury w łazienkach. Wyposażyliśmy też dom w nowoczesną kuchnię. Mamy piękne drewniane podłogi. A do tego też przywiązuję wagę, bo uważam, że one są zdrowe. Mamy osiem pokoi, trzy i pół łazienki, garaż na dwa samochody.

- Co to znaczy pół łazienki?


To jest dodatkowa toaleta z umywalką, bez wanny czy prysznica. Mamy też dwa kominki, i w sumie ponad 30 okien. Dom jest bardzo jasny, prześwietlony słońcem. Pokój, który ma dziesięć okien, jest wysunięty na ogród, jest naszym ulubionym miejscem do odpoczynku, do czytania. Stoją w nim ogrodowe wiklinowe białe meble, podłoga wyłożona jest dużymi kaflami. Dom ma trzy wejścia: z przodu, od strony kuchni i ogrodu (są to drzwi ze szklanymi szybkami), na dole od strony pokoju gościnnego, oraz wewnętrzne wejście przez garaż, z którego najczęściej korzystamy.
Nasz ogród z tyłu sąsiaduje ze stanowym parkiem, skąd przychodzą do nas liski, szopy i oposy. Obok nas, na parceli sąsiada, rośnie najstarsze drzewo w Delaware: ponad 300-letnia sykomora.

- Czy przy urządzaniu ładnego, wygodnego i zdrowego domu pomagał Pani architekt lub dekorator wnętrz?


Nie, nikt nam nie pomagał. Mamy meble, obrazy przywiezione z całego świata, i stąd, ze Stanów; zostały kupione, ponieważ nam się podobały, a nie dlatego, że pasują kolorystycznie do kanapy i foteli – jak często postępują dekoratorzy wnętrz.
Nasz dom odzwierciedla nasze życie. Salon urządzony został w stylu Środkowego Wschodu; stoi w nim arabska skrzynia z Medyny, są lampy, dywany, obrazy przywiezione przez Normana z Persji i Arabii. Norman spędził w Arabii Saudyjskiej 16 lat pracując dla
Aramco, (Arabian American Oil Company). Pracował także cztery lata w Londynie i cztery w Norwegii, ma więc np. starą broń kupioną w sklepach antycznych w Londynie i wiele innych rzeczy stamtąd, np. bujane drewniane fotele. Z naszych podróży oboje przywozimy rzeczy, które nam się podobają, jak obrazy z Peru, Bali, Argentyny, Hawajów, czy rozmaite drobiazgi, np. mamy małe kolekcje drewnianych rzeźb. Jeden pokój jest wypełniony indiańskimi pamiątkami, które przywieźliśmy z naszych wypraw do rezerwatów; są tam rozmaite amulety, „łapacze” złych snów, i wręcz przeciwnie – witraże ściągające energię słoneczną i „łapacze”. W tym pokoju panuje dość tajemnicza aura, mająca wpływ na nasze dobre samopoczucie. W jadalni natomiast mam obrazy przedstawiające polskie pejzaże i Starówkę warszawską. Obrazy, podobnie jak książki, są dla mnie bardzo ważnym elementem wnętrza. Mamy mnóstwo książek. Pokój z podniesionym sufitem, w którym jest wysoki z cegły kominek, po obu stronach ma półki z książkami, nazywamy biblioteką. Tam lubię także oglądać telewizję. Bibliotekę mam dużą także w Polsce.

- No właśnie, w warszawskim mieszkaniu obrazy, i książki też zajmują niemal wszystkie ściany.


Moje mieszkanie na Kmicica, niewielkie, ale miłe trzypokojowe też wypełnione jest pamiątkami związanymi z moim okresem warszawskim. Portrety Wańkowicza, płaskorzeźba przedstawiająca pisarza zrobiona przez moją przyjaciółkę, rzeźbiarkę Przemkę Karolak. Są grafiki Szymona Kobylińskiego, Teresy Jonkajtys Sołtanowej, Stanisława Fijałkowskiego, Stanisława Gliwy, Wiesława Śniadeckiego, Mai Berezowskiej, obraz Zygmunta Karolaka (ojca Przemki), Konstantego Mackiewicza, Madonna namalowana przez Irenę Lorentowicz, itd. Jest krzyż koptyjski od Rysia Kapuścińskiego i krzyż przywieziony przeze mnie z Jerozolimy. Ale są także oprawione malunki małego Tomka, bardzo mi bliskie. I kolejno kolaż fotografii z Veranasi z Indii, już dorosłego Tomka.
Jakże można to wszystko gdzieś schować do szafy i zostać namówionym przez architekta wnętrz na obce sprzęty i gadżety? Nasz dom pokazuje nas i nasze życie. Nasza dusza powinna być obecna w zamieszkanych przez nas przestrzeniach. To wtedy można mówić o pewnej harmonii między człowiekiem a domem, który on zamieszkuje.

Jedynie, kiedy mieszkaliśmy z Normanem w wynajętych mieszkaniach w Teksasie, były one właśnie urządzone starannie przez specjalistów. Przypominały wysokiej klasy międzynarodowe hotele podobne w całym świecie; czy się jest w Singapurze czy San Antonio - Hilton Hotel jest taki sam, ma dobry standard, ale nie ma w sobie nic specyficznego i dopiero trzeba wyjrzeć przez okno, żeby zobaczyć, w jakim się jest mieście. Wolę pensjonaty, bo te mają zwykle specyficzny własny charakter. Kilka lat temu odkryłam w Krakowie miły pensjonat o nazwie „Retro”, gdzie zatrzymaliśmy się w czasie Targów Książki.

- A gdybym zapytała panią o przedmiot, który w swoim domu najbardziej Pani lubi...


Pianino. Tak... pianino, na którym grywa Norman; swego ulubionego Chopina, ale i Cole Portera, Duke`a Ellingtona. Dzięki niemu muzyka jest obecna w naszym domu. A to mnie zawsze dobrze nastraja.

- Bez czego nie wyobraża sobie Pani swego domu?


- Bez zwierząt. Teraz mamy dwa koty: Suzy rodem z Teksasu, i kota, który dołączył do nas w stanie Delaware. Nazwaliśmy go Claudem. Norman nazywa go Pretty Boy Claude, bo jest, tak jak Suzy, bardzo piękny: ma rudawe futro i biały brzuszek i skarpetki. Dokarmiamy też puchatą kotkę Fluffy, która ma właścicieli, ale oni wciąż gdzieś jeżdżą i trzymają ją na zewnątrz; dokarmiamy oposy, szopy i nawet lisek przychodzi coś przegryźć. Przede wszystkim karmimy ptaki, mamy trzy karmniki, jeden dla kolibrów zawieszony nad oknem w kuchni, dwa pozostałe w głębi ogrodu. Kolibrom trzeba co kilka dni podawać wodę z cukrem, naczyńko jest czerwone, przyciągające ich uwagę, ze specjalnymi otworkami na długie dziubki. Kolibry przylatują wczesną wiosną, w kwietniu, a odlatują w końcu września.

- Przejdźmy się zatem do ogrodu…


Urządzanie ogrodu, choćby najmniejszego, stanowi też wielką radość. Pamiętam, jak chętnie czytałam, że Krzysztof Penderecki zakłada swój wielki ogród, jak zwozi doń drzewa z całego świata. Nie musi to być jednak wielki park, by dawał radość. Mój brat z żoną Marylką do swojego ogrodu pod Łodzią przywozili zebrane przez siebie nasionka z Doliny Kościeliskiej, zasadzili je najpierw na balkonie, potem przesadzili do ogrodu, a wyrosły z nich już nawet spore drzewa.
W moim amerykańskim ogrodzie rosną różne piękności: azalie, hibiskus, róże Sharonu, wisteria, ale i bardziej swojskie astry, ostróżki, klematis, hortensje, peonie. Wszystko zaczyna się ożywiać wczesną wiosną, w marcu już rozkwitają krokusy, w kwietniu żonkile, tulipany i krzak bzu. Potem zakwitają azalie, rododendrony, lilie, irysy, peonie, gladiole, aż nadchodzi czas róż. Mój ogród zachwyca od wczesnej wiosny do późnej jesieni, bo wciąż coś kwitnie, aż do późnego listopada.

Urządziłam go zresztą zupełnie na nowo, bo poprzedni właścicielka uprawiała jedynie zioła. Z Normanem posadziliśmy drzewa, blisko 30 cyprysów, cedry, magnolię, dwa srebrne świerki, sosnę, nawet brzozę, która niezbyt lubi ciepły klimat Delaware i jest wątła.
Posadziłam też drzewka brzoskwini, moreli, czereśnie i jabłoń. Ale, niestety, już kolejny rok nie mamy z nich owoców, bo mimo że drzewa obradzają obficie, to wiewiórki zrywają owoce zanim te dojrzeją. Nie pomogły siatki otulające drzewo, wiewiórki były sprytniejsze od nas. Więc się już pogodziliśmy, że drzewa pięknie kwitną wiosną, potem owoce zjadają wiewiórki, a my jesteśmy szczęśliwi, gdy kilka zostanie dla nas. Może jeszcze się pochwalę, że po raz pierwszy w życiu mam własne pomidory. Pycha i samo zdrowie.

- A więc, pani Aleksandro: zdrowy dom to taki, w którym jest zieleń, promienie słoneczne docierają w jego najodleglejsze zakamarki, dom, w którym mieszkają kochający się ludzie, a razem z nimi zamieszkują go też zwierzęta.


Dodałabym do tego: dom, w którym dobrze się czują też nasi przyjaciele, i do którego wraca się zawsze z przyjemnością, nawet z tych najbardziej rozdzierających serce wyjazdów do Polski.